O delikatnej Wusi i polskim systemie służby zdrowia…

Obrazek użytkownika Katarzyna
Kraj

Ręka w nadgarstku mocno ściśnięta. Tak ma być przynajmniej przez 2 godziny. Chora z uwagą ogląda palce czy nie sinieją. W drugą rękę kapie kroplówka.
Oj, chyba mi nie ścieka - i podnosi rękę w górę.
Pewnie, że nie schodzi, bo pani źle trzyma rękę. - Siostra odchodzi, chora narzeka. Wreszcie zdejmują zaciski na lewej ręce. Lekarz prosi, by nie ruszała nią, bo grozi krwotokiem z tętnicy. Znika za drzwiami.
Pacjentka wzywa pielęgniarkę - Proszę mnie na chwilę odłączyć od kroplówki, bo chcę do toalety…
Po powrocie układa coś w torbie, czesze się, porządkuje, wykonuje szybkie ruchy ręką, która miała być unieruchomiona, nadgarstek sinieje, bandaż robi się czerwony.
Patrzę na to z przerażeniem i zastanawiam się, dlaczego ta kobieta celowo szkodzi sobie? Jest stara i nie chce wracać do domu? Tu jej lepiej? A może nikt już nie zwraca uwagi na jej narzekanie, skargi na bóle, chore serce, pokłute od badań poziomu cukru palce, brzuch posiniaczony zastrzykami?

Tą, przy oknie, czeka trudny zabieg. Od rana nie wolno jej ani jeść, ani pić. Dlaczego po kryjomu wypija prawie całą butelkę wody mineralnej, a potem parzy sobie mocną kawę? Życie jej niemiłe, a może znowu ktoś wątpi, że jest chora? Na szczęście zabieg odłożono.

I tak prawie każdego dnia. Na sali zmieniają się pacjentki, po zabiegach i badaniach wracają szybko do domu. Długie godziny oczekiwania w izbie planowych przyjęć kończą się następnymi oczekiwaniami; łóżko już wolne, ale pościel nieprzebrana, tam jeszcze leży pacjentka i czeka na przyjazd rodziny, by ją zabrała… i kiedy wreszcie będzie można coś przegryźć, kiedy pobiorą krew… Pielęgniarki zwijają się wykonując zlecenia, salowe też nie próżnują.
Gdzie ten zły, łapówkowy, cyniczny personel? Nie wiem. Ja go przez ten miniony tydzień nie spotkałam. Widziałam ciężko pracujących ludzi szybkim krokiem przemierzających korytarze w dawno ustalonym rytmie.

Czy w ten rytm wpisane są wywiady z chorymi w obecności innych chorych? Głupio tak opowiadać przy wszystkich, że się straciło przytomność i zrobiło siusiu na dywan.
Mimo woli słucham odpowiedzi sąsiadki z prawej strony, jak usilnie stara się rzeczowo odpowiadać na zadawane pytania lekarza. Pytania są dokładne i coraz natarczywiej zadawane. Przecież chodzi o postawienie jak najlepszej diagnozy.
Dlaczego robi się tak nerwowo? Dlaczego język się plącze, a lekarz zamienia się w przesłuchującego?
Bywa, że pod koniec takiej rozmowy czujesz się Szwejkiem, który za wszelką cenę chce nabrać wszystkich i zadekować się przed zbyt wymagającym życiem w szpitalu. A wszystko to, co przed rozmową wydawało ci się w twoim organizmie realną dolegliwością, staje się „psychosomatycznym” urojeniem i najchętniej dałbyś natychmiast nogę ze szpitala. Czekasz potem niecierpliwie na wyniki badań, a kiedy są dobre, nie cieszysz się, choć masz powód, bo bałeś się tych złych. W oczach przekazującego ci wyniki nie dostrzegasz dobrej nowiny, ale wyrzut, że zabrałeś czas? Czujesz się winien, że diagnoza na szczęście była mylna? Po powrocie przyrzekasz sobie; nigdy więcej. A potem wracasz na sąsiednie łóżko z diagnozą bez szans?

Myślę o tym wszystkim dziś już przy swoim zmywaku. Od wielu, wielu lat mówi się o dehumanizacji medycyny. Najtragiczniejszym tego wyrazem jest aborcja i eutanazja. To skrajne przykłady, mające swe podłoże w ideologiach totalitarnych, które odpowiednio podane uzyskują akceptację medyczną, społeczną i aprobatę prawną.

Dehumanizacja medycyny to nie tylko jednak aborcja i eutanazja, to codzienna rzeczywistość szpitalna. Doświadczają ją przede wszystkim chorzy terminalnie. Nierzadko - Ma pan raka – słyszy pacjent i z tą wiadomością, jak z uderzeniem obuchem, pozostaje sam. Mobilizacja rodziny, przyjaciół podnosi z ziemi i nadaje sens walce z t ą okrutną chorobą.
Miałam okazję przyjrzeć się korytarzowi, na którym siedzą milczący, skuleni w sobie, czekający na swoją porcję chemii, pacjenci. Nawet na zdrowym ten ponury, od dawna nie remontowany korytarz budzi przygnębienie. Co czują pacjenci, co czują bliscy, którym słowa pocieszenia więzną w gardle i jedyne, na co ich stać, to cierpliwe czekanie, aż kochana osoba skończy kroplówkę, by jak najszybciej wyjść na światło dzienne. Nie ma słów, nie ma metody na paniczny lęk? Pomóc może tylko ten, kto ten lek już oswoił? Czy w tym oswajaniu nie pomogłaby kolorowa, pogodna przestrzeń szpitalnej sali i świetlicy dla towarzyszącej choremu rodziny? Czy jedynym miejscem oczekiwania musi być ponury przepełniony korytarz i drenująca kieszenie kawiarnia w holu szpitala?

W jednym z lekarskich biuletynów czytam w felieton lekarza:
„Im jesteśmy starsi, my lekarze, doświadczeni przez obcowanie z cierpieniem, tym większą wagę przywiązujemy do potęgi psychiki chorego. To, że świat i społeczeństwa się zmieniają, niczego nie usprawiedliwia. Zapomina się, albo się nie wie, że zawsze jest w nas coś, co nazywamy iskierką nadziei. Ta iskierka, to płomień, który płonie tak długo, jak długo nie padnie słowo, o którym myśli chory i które zna lekarz. Jakże łatwo w ten sposób zgasić tę iskrę głęboko ukrytą w psychice człowieka! Pomyślmy, że chory przez długie godziny i dni zostaje sam ze swymi myślami, strzegąc tego tlącego się płomyka. Innym problemem jest frustracja pacjentów, przybierająca formy agresywności, gdy lekarz nie ma czasu bo się spieszy. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że pacjent, który zgłasza się do nas, pragnie o swoich dolegliwościach szczegółowo opowiedzieć i usłyszeć pociechę. Consoler toujours - francuskie pocieszyć zawsze, niezmiennie jest aktualne”.
Przeczytałam ten fragment kilka razy. Nie wiem, co sądzą o tym inni lekarze, ale wiem, że tak chcieliby widzieć lekarza pacjenci.

Jak już się tak rozmarzyłam, to zadam jeszcze jedno, ostatnie pytanie.

Dlaczego, choć kilkakrotnie leżałam w szpitalu, nigdy nie spotkałam się z psychologiem, który po prostu porozmawiałby z tą panią, która machała niebezpiecznie chorą ręką i z tą, która jeszcze bardzie chciała być chora i dlatego przed operacją wypiła mocną kawę i z tą czekającą na swoją porcję chemii i z moją sąsiadką denerwującą się przesłuchaniem lekarza?

Na studenckim forum dostrzegłam opinię Wusi:
„Studiuję ostatni rok psychologii i jest za przeproszeniem do dupy!!!!!! :(”
No cóż, pozostaje podsumowanie:
Jaka ta Wusia była delikatna, nic nie wspomniała o polskim systemie służby zdrowia.

Brak głosów

Komentarze

Jestem już 'dojrzałym", zaprawionym w zawodowych bojach psychologiem i po długiej praktyce stwierdzam, że nie tyle sam kierunek jest do d... co wielu ludzi, którzy go studiują. Wyzbyci powołania, odpowiedzialności, głusi na głoś sumienia, serca i niewidomi na cierpiącego człowieka.Słowem ubrani tylko w biały fartuch.
Parę miesięcy temu odwiedzałam ciężko chorego znajomego, walczącego samotnie z własnymi myślami w ciężkiej chorobie. Jak na ironię na przeciwko sali był gabinet psychologa obwieszony sentencjami wyjętymi z nauk prof Kępińskiego, Jana Pawła II, Kanta itp. Nie powiem, robiło to wrażenie, było ckliwe i zarazem konkretne jednak w brzmieniu stanowiło nakaz. Dla ciężko chorych same sentencje nie miały żadnego znaczenia. Co gorsza dla psychologa również, bo na sali nie pojawił się przez miesiąc ani razu . Czy to nie jest do d... Dalej. Z racji swojego zawodu jako wolontariusz przebywam często od 10 lat w DPS u ludzi dotkniętych porażeniem mózgowym i SM. Tam też jest gabinet psychologa, wiem, że z psychologiem. I na tym koniec. Paczka z zawartością nie do odpakowania.A to do czego jest? No tylko do d... Zastanawiam się ciągle co tu szwankuje. Czy przepisy, czy brak dobrych chęci, czy brak wiedzy, czy oziębłość zawodowa, czy niedostateczna kontrola. A może wszystko razem. Ale przecież na każdym kroku i w każdej sytuacji mamy materiał do pracy tzn. CZŁOWIEKA. Czy zatem w tych pokręconych czasach CZŁOWIEK przestał brzmieć dumnie DLA PSYCHOLOGA RÓWNIEŻ. Myślę sobie, że tych wszystkich dla których CZŁOWIEK tylko z nazwy dumnie pobrzmiewa odesłałabym nie do podręczników i akademickich skryptów lecz do lektury znacznie krótszej. Drogie koleżanki i koledzy! POSTAWCIE SOBIE NA BIURKACH HYMN DO MIŁOŚCI ŚW. PAWŁA. Czytajcie i pomyślcie, że wy tez niedługo o tę miłość będziecie żebrali. Jak się poczujecie, gdy okaże się ona być tylko brzęczącą miedzią

Vote up!
0
Vote down!
0
#204489

Dziękuję za podzielenie się swoimi obserwacjami i swoim komentarzem.

Mój mąż po przeczytaniu notki powiedział: No, ze mną psycholog miałby przechlapane.

Nawet mu się nie dziwię, bo akurat tych, których znam, łatwo rozszyfrować. Posługują się wyuczonymi schematami i formułkami nie przystającymi do sytuacji. Oprócz wiedzy potrzebna jest ludzka empatia i gotowość służenia drugiemu swoją wiedzą, ale nade wszystko rozumną miłością. I tacy psycholodzy też zapewne są.

Oboje z mężem pamiętamy czasy, kiedy psychologa zastępowały siostry w habitach. Mojego Aniołka z rudymi kosmykami, wymykającymi się spod kornetu z ogromnymi skrzydłami, pamiętam do dziś. Siedziała przy mnie, gładziła mnie po główce, kiedy spałam po operacji. A potem przychodziła, gruba, jowialna siostra Alojza i zawsze w przepastnych kieszeniach swego fartucha miała coś dla "dziecisków" na pocieszenie.

Nie musiały się śpieszyć, pracowały z miłości, a tego nie da się nauczyć, to można wychować w domu rodzinnym, gdzie nie było się pępkiem świata, jedynakiem, przed którym wszyscy biegają i spełniają życzenia. Przecież te panie od małego wiedzą, że to one są najważniejsze, a nie chorzy. I nie po to tyle się uczyły, by zarazić się jakimś chorubskiem. Na wszelki wypadek do sal nie wchodzą. :-(

Pozdrawiam serdecznie i życzę dobrych owoców swej pracy :-)

Katarzyna

Vote up!
0
Vote down!
0

Katarzyna

#204499

Serdecznie Państwa pozdrawiam. Odpowiadam mężowi. Ze mną psycholog również miałby przechlapane. Jeden tylko warunek. Choć raz chciałabym go zobaczyć na oczy. Lubię rozmawiać patrząc w oczy. Świetna lektura. Czyta się wszystko.
Ma Pani rację. Przy dużych staraniach można spotkać psychologów z powołania. Ale to obecnie "gatunek" ginący.Mam podobne do Państwa wspomnienia z pobytu w szpitalu jako mała dziewczynka. Bardzo długo nosiłam przy sobie malutkiego misia, najukochańszą maskotkę, podarowaną przez siostrę sercankę w najtrudniejszym pooperacyjnym okresie. Mój Boże co to były za czasy.
Kłaniam się Hanna

Vote up!
0
Vote down!
0
#204827