My z niego wszyscy

Obrazek użytkownika yuhma
Historia

 

 W Wigilię przypada kolejna rocznica urodzin największego - moim zdaniem - Polaka od czasu pierwszych Piastów. Jak Mieszko i jego przodkowie stworzyli nasz kraj, tak ON uratował jego duszę w czasach niewoli. 

Postanowiłem pokazać, co by się stało z Polską i Europą, gdyby JEGO nie było. 

Opowiadanie ma 12 stron, więc tu tylko jego początek. 

 

MY Z NIEGO WSZYSCY…

 

Kwietniowa burza skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Kocie łby na ulicach przypominały śliski brzuch ryby przygotowanej do patroszenia. W dziurach wyjeżdżonych przez wielkie wozy wojskowe stały błotniste kałuże, w których rozpryskiwały się ostatnie, ciężkie krople deszczu, powodując wybuchy baniek powietrza. Wyglądało to jak obrazek ze zwariowanego poligonu krasnali – serie miniaturowych, krótkotrwałych niczym na filmie puszczonym w przyspieszonym tempie, atomowych wykwitów. Jutro będzie pogoda.

Nieliczni przechodnie, skuleni jakby chcieli się schować w swym wnętrzu, przemykali pod odrapanymi ścianami domów, zręcznie omijając kałuże, czasem przeskakując, czasem brnąc przez rozlewiska utworzone na nierównych trotuarach.

Wszyscy woleli bliskość brudnych ścian, pokrytych liszajami zacieków, i zapchanych rynien, z których wylewały się strugi deszczówki, niż bezpieczną – wydawałoby się – przestrzeń na środku chodnika.

Człowiekowi biegnącemu przy murze wystarczało kilka kroków, by dopaść spokojnej przystani bramy, podczas gdy na otwartej przestrzeni zewsząd było się wystawionym na niebezpieczeństwo.

Nagle ciszę rozdarło przenikliwe wycie suki. Ulicą, podskakując na wybojach i rozbryzgując fontanny wody pełnej piachu i błota, pędził wojskowy konwój. Kogut na dachu gazika żandarmerii rzucał ostrzegawcze błyski. Nie podchodź! Wtórowały mu rzężące jęki klaksonów i przenikający aż do żołądka wizg syren alarmowych. Zdezelowane, odrapane ciężarówki, pokryte plamami rdzy i błota zataczały się na zakrętach. W tych chwilach plandeka budy odfruwała na bok i odsłaniała młode twarze żołnierzy śpiewających coś w swym barbarzyńskim, jakże znienawidzonym języku.

Krótko ostrzyżeni, roześmiani chłopcy, chciwie wystawiający twarze na ostatnie promienie zachodzącego wiosennego słońca mogli budzić sympatię. Dopóki wzrok nie spoczął na ich rękach -– pewnie dzierżących karabiny maszynowe.

W tej akurat chwili trzymali je wyjątkowo niedbale, jakby od niechcenia. Straszny jednak błąd popełniłby ten, kto by zlekceważył ta małe, zmyślnie toczone, metalowe cacuszka. Należało traktować je ze śmiertelną powagą, bowiem w dłoniach tych niewinnie wyglądających młodzieńców w ciągu ułamka sekundy zamieniały się w precyzyjne narzędzia niosące śmierć z beznamiętną, chirurgiczną precyzją.

Przechodnie przyspieszyli kroku, nikt jednak nie rzucał się w kierunku bramy. Błyski koguta i wycie suki jednoznacznie świadczyły, że jest to zwykły konwój, pędzący nie wiadomo dokąd, w sobie tylko wiadomym kierunku.

Może gdzieś na przedmieściach znowu wybuchły zamieszki głodowe, a może jakiś dostojnik poczuł się niepewnie w swoim betonowym bunkrze. Tak jakby ludność tego zgnębionego i podbitego – ale zawsze niepokornego – miasta miała zerwać się do bezsensownego oporu, co już przecież przed prawie dwustu laty się zdarzyło.

Jak by nie było, nic nie wskazywało na to, żeby zaczynała się kolejna obława. Byle nie zdradzić się jakimś nieostrożnym ruchem, niepokornym spojrzeniem, w który zbyt łatwo da się wyczytać skrywaną nienawiść.

Józef odsunął się od okna. Natrętne przyglądanie się żołnierzom zawsze może spowodować ich nerwową reakcję. Mogą tylko – ot, tak sobie, dla profilaktyki – przeciągnąć serią po oknie, ale mogą też dać znać gdzie trzeba, że w domu przy Dzierżyńskiego 7 gnieżdżą się buntownicze elementy. Wówczas wszyscy mieszkańcy pojadą tam, skąd nikt nie wrócił.

Powoli wycofał się do wnętrza pokoju. Zbyt szybki ruch mógł wywołać podejrzenie, że się boi. Z kolei zbytnia ostentacja mogła zostać poczytana za despekt dla Umiłowanych Sojuszników i Wyzwolicieli. Wszystko musi wyglądać naturalnie. Ot, Polaczek sprawdził, czy już nie pada i wrócił do swych nudnych, nikogo nie interesujących zajęć.

Dobre efekty dawało także udawanie pijanego – tych się nigdy nie czepiali – ale Józef nie potrafił zdobyć się na takie poniżenie.

Przez moment miał ochotę chwycić doniczkę, rzucić nią w najbliższą ciężarówkę, zobaczyć jak gaśnie uśmiech na jednej pewnej siebie twarzy i skończyć z tym wszystkim – z udawaną potulnością, usłużnym schodzeniem z drogi, dziękowaniem za każdą zniewagę.

Ale lata mimikry zrobiły swoje. Myśli krążyły wokół buntowniczych marzeń, a wyuczone, wytresowane ciało bez problemu przybrały pozę pogodzonego z losem niewolnika.

Za chwilę zaczną się schodzić. Trzeba wszystko przygotować. 

Całość można przeczytać tu

Brak głosów