W promieniach miłości Przeczystej Maryi ze Swojczowa

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Nazywam się Adela Roch, mam 89 lat, ur. się 7 maja 1927 r. we wsi Swojczów, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu. Mój tatuś nazywał się Jan Rusiecki, jego rodziców nie pamiętam. Moja mamusia miała na imię Zofia z d. Kalinowska, jej mama miała na imię Petronela, a imienia dziadzia nie pamiętam. Miałam zaledwie 3 latka kiedy rodzice opuścili Swojczów i przenieśli się do nowej kolonii Teresin. Tam nasz tatuś wybudował nowy dom, ale na początku spaliśmy w stodole przez całe lato. Dopiero na zimę wprowadziliśmy się do nowego, pięknego, drewnianego i dużego domu. Duży pokój nie był jeszcze wykończony, chociaż byłam malutka pamiętam to doskonale.

W rodzinie było nas sześć sióstr: Leokadia, Antonina, Janina, Michalina,  Halinka i ja oraz dwóch braci: Leonard i Stanisław. Rodzice dbali o to, abyśmy byli najedzeni i nie marzli. Trzeba było od najmłodszych lat pomagać w gospodarstwie. Ja pasłam gęsi, a potem krowy. Zimą wyplataliśmy koszyki. Miałam dużo starsze rodzeństwo, to musiałam pilnować ich dzieci. W 1939 r. w marcu poszłam na trzy miesiące do szkoły, żeby nauczyć się czytać i pisać. Razem ze mną chodziła do szkoły Kazia Świstowska i jej kuzyn, Tońka Wawrynowicz, innych nie pamiętam. W tym roku w czerwcu byłam u I Komunii Św. a w sierpniu poszłam do Sakramentu Bierzmowania. Ksiądz tak zarządził w obliczu zbliżającej się groźby wojny.

We wrześniu 1939 r. przyszli do nas „ruskie”. Przez zimę siedziałam w domu wyplatając koszyki pod piecem, a także z konieczności, bo nie wystarczyło dla wszystkich butów. We wrześniu 1940 r. Rosjanie ponownie otworzyli w Teresinie szkołę, ale uczyli nas po rusku. Nie umiałam dobrze wymawiać i dzieci się ze mnie śmiały. Nie chciałam chodzić do takiej szkoły i nikt mnie do tego nie zmuszał. Ukończyłam dwa razy pierwszą klasę, raz po polsku, a drugi raz po rusku. Nauczyłam się czytać i pisać, a liczenie opanowałam podczas sprzedaży jajek. Liczyłam szybko i bezbłędnie. Do kościoła w Swojczowie było 5 km i uczęszczałam do niego tylko podczas wielkich świąt kościelnych. Chodziliśmy latem pieszo, ale zimą często brak ciepłej odzieży, uniemożliwiał mi uczestnictwo we Mszy św. Od czternastego roku życia musiałam już pracować, najczęściej była to praca w polu. A potem przyszło to najgorsze...

Póki co moje dzieciństwo było wesołe i beztroskie w naszej kolonii, było bowiem dużo dzieci, niemal w każdym domu, było pięcioro, sześcioro, ośmioro dzieciaków. Dlatego było się z kim bawić i niekiedy robiliśmy, taki harmider, jak trza. Najczęściej lubiliśmy się bawić w naszym ogródku. Tam były dwie ławeczki i tam schodziło się wiele dzieci, a do moich starszych braci i sióstr wiele młodzieży. Do lasu chodziłam rzadko ponieważ z naszego domu, było przynajmniej 1 km do Lasu Kohyleńskiego. Tylko niekiedy chodziłam z Halinką do Lasu Wolańskiego, było to około 3 km, aby przyciągnąć klocki. Miałam już wtedy około 11 lat. W naszej kolonii nie było właściwie Ukraińców, to była duża kolonia polska, mieszkało tu tylko dwóch Ukraińców: z rodziny Środa i Stolaruk oraz jeden Żyd o nazwisku Herszko i naturalnie jego rodzina.

Dla Królestwa Niebieskiego narodziałam się w kościele pw. Narodzenia NMP w Swojczowie. Moim ojcem chrzestnym był Polak o nazwisku Kubiak, był komendantem policji w Swojczowie. Mamą chrzestną była zaś Helena Wawrynowicz, moja ciotka z Teresina. Gdy byłam mała rodzice zabierali mnie do naszego kościoła w niedzielę i na większe święta, a jak już byłam większa sama chodziłam na nauki przed I Komunią świętą.

Moja pierwsza Komunia św. wypadła w Swojczowie w czerwcu 1939 r., zatem tylko na dwa miesiące przed straszną II wojną światową, a już 5 września 1939 r. otrzymaliśmy tam wielki dar Sakramentu Bierzmowania. Pamiętam że Sakramentu udzielił nam nasz proboszcz ks Franciszek Jaworski z upoważnienia ks Bp dr Adolfa Szelążka z Łucka. Było nas dużo dzieci i gości też było b. dużo może dlatego, że wojna się zaczęła i ludzie od razu więcej zaczęli wołać do Boga. Chociaż w naszej parafii i przed wojną, był b. pobożny lud choć ubogi, ale wierzył w Boga i do kościoła chodził. Lubiłam się modlić, a sympatia ta ogromna i chęć szczera, nawet radość płynąca z modlitwy, były w naszych stronach b. powszechne.

Dziś w początkach XXI wieku, coraz częściej powtarza się, że do kościoła chodzą ludzie w podeszłym wieku. I rzeczywiście trudno oprzeć się wrażeniu, że gdy się jest w kościele, to większość stanowią babcie i dziadkowie, a naszej młodzieży, to jak na lekarstwo. Nieraz z troską myślę o moich wnukach, o mojej rodzinie i o naszym narodzie, gdzie to nasze, nowe pokolenie zaprowadzi nas w przyszłości. Czy aby nie daj Boże nie okryje naszego narodu, jakowąś straszną hańbą w oczach narodów świata, bo przecież Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy i z siebie szydzić nie pozwoli. Niestety u naszych sąsiadów Czechów, tuż za miedzą chyba jest jeszcze gorzej, tam właściwie to już prawie nikt nie chodzi do kościoła, dosłownie pojedyńcze osoby.

Tymczasem u nas na Wołyniu i w Swojczowie także kościoły w niedzielę były pełne, niemal pękały mury. Wszyscy chcieli się modlić, radośnie śpiewali, a każde spotkanie w kościele wyglądało, jak prawdziwe święto dziś. Urodziwe dziewuchy potrafiły zasuwać na bosaka po pięć km na nabożeństwo i nikt się tego ubóstwa nie wstydził, nie było też przypadków wyszydzania młodzieży z tego powodu. Po prostu leciało się do kościoła i to było powszechne w tamtym czasie i było to wspaniałe. Po temu prawdziwym okazuje się w moim życiu stare, ludowe przysłowie: „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”, bowiem w moim wieku złotym b. kocham modlitwę, jest mi prawdziwie ucieczką od trosk wieku tego. Modlitwa sprawia mi codziennie wiele radości, a serce moje przepełnia nadzieja, która umacnia wiarę, że może być w mojej rodzinie, parafii i w Polsce jeszcze kiedyś, taka miłość i wiara, jaka była w Swojczowie, jaka była tam w naszych sercach do Matki Bożej Swojczowskiej.

Jako mała dziewczynka lubiłam szczególnie majowe nabożeństwa, kiedy śpiewaliśmy litanię do Matki Bożej. W naszym Teresinie nabożeństwo majowe, śpiewane było codziennie w domu starej panny Marceliny Wawrynowicz. Tam był ładny ołtarzyk i figurka Matki Bożej Niepokalanej. Przychodziło dużo ludzi, a litanię zawsze śpiewał Mieczysław Kisielewicz, który miał mocny i piękny głos. Czasami śpiewaliśmy majówkę w środku kolonii przed figurą Matki Bożej, która stała tuż obok domu rodziny Terleckich. Dwa razy w tygodniu wraz z Michalinką oraz Eugeniuszem Bortnowskim przez Teresin do naszego kościoła, chodziły też Rochy z Zastawia. I czasami na majówkę szedł z nami Tadeusz Roch oraz Bolesław Roch, przeważnie w soboty. Na majówkach widywałam także Mariana Rocha z żoną Anną i dziećmi.

Nabożeństwo czerwcowe na naszej kolonii, było odprawiane, ale cieszyło się mniejszym zainteresowaniem. O ile pamiętam wtedy właśnie w czerwcu, wypadały sianokosy oraz liczne prace w ogrodach, ludzie zatem zaczynali ciężko pracować i już nie było tyle czasu na modlitwę. Miło wspominam także pokutne nabożeństwo Gorzkich Żali. Nasi ludzie spotykali się u kogoś w domu, przeważnie młodzi i wspólnie śpiewali wszystkie trzy części. Osobiście b. lubiłam tę formę modlitwy i Gorzkie Żale śpiewam niekiedy, po dziś dzień. Bywa i tak że mi się dłuży i nawet wyczekuję nowego okresu postu, by sobie w tym klimacie znów pośpiewać.

Nasz kościół był duży i murowany, piękny. Bardzo mnie zawsze ujmowało, że stał na takim wzgórku, a do koścoła wprost wchodziło się przez dużą bramę. W kościele były organy oraz śpiewał pięknie nasz rodzimy, parafialny chór. Niemal każda uroczystość w Swojczowie, gromadziła prawdziwe tłumy wiernych, a podniosła atmosfera sprawiała, że nogi same niosły do naszego Sanktuarium Matki Bożej Przeczystej. Jednak największą uroczystością w roku był oczywiście Odpust, który trwał trzy dni i przypadał 8 września na Narodzenie NMP zwany również potocznie Matki Bożej Siewnej. W tym dniu niektórzy szli nawet kilkanaście km drogi, choć byli i tacy, którzy na wozach przybywali nawet z bardziej odległych miejscowości. Poza tym Swojczów był celem wielu pieszych pielgrzymek, które przybywały pieszo do tronu naszej Matki i Królowej Swojczowskiej. Osobiście widziałam przychodzące pielgrzymki ze wsi Sielec, Łokacze i Horodło.

Bardzo lubiłam Odpusty, gdyż jako dziecko mogłam pobiegać pomiędzy straganami, gdzie zawsze było b. dużo przeróżnych zabawek, w tym lalek i kolorowych wiatraczków. A słodycze były takie kuszące, że aż chciało się zjeść i choć miałam na to ubogie fundusze, ale zawsze coś się tam kupiło. Jarmark przy kościele, był w tych dniach naprawdę wielki, dzieci biegały i piszczały, starsi rozmawiali żywo i śmiali się. Wszyscy byli pięknie poubierani, czysto i odświętnie, a radość gościła na każdej twarzy. W kościele modlili się ludzie, a msza święta była na dworze przy tzw. letnim Ołtarzu. Ludzie modlili się gorąco i szczerze. Dookoła kościoła, był jakby wysoki mur z zadaszeniem, tam stały konfesjonały i klęczniki i tam ludzie się spowiadali.

Po końcowym błogosławieństwie, była jak zawsze uroczysta procesja dookoła naszej świątyni, w której brałam udział. Podczas tej procesji noszone były nasze sztandary kościelne.

Właściwie każde święta w Swojczowie miały b. radosny i naprawdę szczególny charakter. A w naszym domu najmilej wspominam święta Bożego Narodzenia bowiem tatuś przynosił z lasu dużą choinkę, która mocno pachniała świeżym lasem. I chociaż nie mieliśmy kolorowych bombek, to radości było co nie miara, przy strojeniu drzewka. Robiliśmy bowiem różne ozdoby z kolorowego papieru oraz wieszaliśmy dużo różnych ciastek.

W mojej rodzinie była przepiękna tradycja śpiewania wspólnie kolęd przy choince. Tatuś Jan wieczorami wyciągał kantyczkę i zaczynał pięknie śpiewać. Śpiewaliśmy z nim wszyscy, mamusia Zofia, ja i moje siostry, nawet nasi goście chętnie z nami siadali i wspólnie śpiewaliśmy. Lubiliśmy kolędować, podobnież wszyscy nasi sąsiedzi z Teresina, nasi parafianie i cały chyba Wołyń. Tradycją były także wizyty kolędników z gwiazdą i szopką. Nas najbardziej cieszyły przebrania kolędników, były takie różne i fikuśne. Ja pamiętam janioła z takimi dużymi skrzydłami, diabła z b. długim ogonem, a na końcu jeszcze zakrzywionym, króla co chodził w ornacie i śmierć, co to dzierżyła kosę. To byli zwykle chłopcy z naszej kolonii, przeważnie Mieczysław Zieliński i Tadeusz Kasperski. Nawet nasz tatuś Jan miał swoją dużą szopkę, a w niej św. Rodzinę, Pastuszków i Trzech Króli. Stawiał ją na wóz i podjeżdżał pod domy i razem z innymi niósł szopę pod dom gospodarza, a jak było miejsce, to i do domu, a potem śpiewali gromko kolędy, aż się chaty trzęsły. Ja sama nigdy nie chodziłam kolędować, gdyż było przyjęte, że kolędują wyłącznie mężczyźni.

Na Wołyniu śpiewali chyba wszyscy i przy każdej możliwej okazji, a śpiewali przy tym pięknie i z sercem, taki to był po prostu śpiewny, wołyński naród. Śpiewano wdzięcznie na Teresinie i kochano śpiewać u Rochów na Zastawiu w Kohylnie. Do nas na Teresin najczęściej przychodziła Zosia Roch ze swoją mamą Amelią, zatrzymywały się na przeciw naszego domu, u bratowej Heleny Rusieckiej. I Helenka i Zosia pięknie potrafiły śpiewać, lubiłam i ja z nimi śpiewać, choć nie miałam tak ładnego głosu, jak one miały. Ulubione piosenki Zosi to: „Podolanka”, „W sadzie liście padają” i „Przez Kohylno wieś”.

Jeszcze jako mała dziewczynka chodziłam niekiedy z moją bratową Heleną Rusiecką z d. Roch do wsi Kohylno na Zastawie. Tam mieszkała duża rodzina Rochów i też było dużo dzieci i młodzieży. Mama bratowej miała na imię Amelia Roch z d. Gronowicz, była osobą szczerą i otwartą. Nie lubiła plotkować, ale jeśli trzeba było, to mówiła wprost. Poza tym była pracowita i gospodarna. Wyszła wcześnie za mąż mając zaledwie lat 17 i to niecałe. Władysław Roch miał już dwoje dzieci po pierwszej żonie (zmarła): Helenkę i Kazimierę (po mężu Brzezicka), opiekowała się nimi jak prawdziwa matka i była dla nich b. dobra. Sama miała jeszcze troje własnych dzieci: Romana, Tadeusza i Zosię, przy czym mąż jej zmarł, jak miała zaledwie 28 lat. Od tej pory była młodą wdową i sama musiała sobie radzić. Z tego co mi wiadomo, radziła sobie b. dobrze i choć była uboga, obie przybrane córki, zdołała wychować i wydać za mąż. Lubiłam chodzić do niej na Zastawie i widziałam, jak Amelia ciężko pracowała. Uderzało mnie, że choć w jej domu ubogo, to jednak zawsze było czysto, schludnie i zawsze przyjmowała b. gościnnie.

Uśmiechnięta, była po prostu dobra, choć na zewnątrz wydawała się być sroga. Myślę, że to samo życie nauczyło ją być, tak mocną i stanowczą. Zawsze ją żałowałam bowiem po ludzku rzecz biorąc, to ona na tym świecie nic nie użyła. Bratowa Helenka opowiadziała mi raz pewne zdarzenie, mówiła tak: „Moja mama Amelia, była już wysoko w ciąży, ale mimo wszystko udała się w pole, by scinać sierpem zboże. Pole to było oddalone około 1km od domu na Zastawiu. Gdy tam sama pracowała, przyszedł na nią czas i rozpoczął się poród. Nawet nie próbowała wracać do domu, tylko tam urodziła swego pierwszego syna Romana. Załatwiła sama co trzeba na miejscu. Jak już było po wszystkim, małego synka zawinęła w fartuch, który miała przy sobie i położyła na miedzy. A potem jak gdyby nigdy nic poszła z powrotem do ciężkiej roboty, żniwiarskiej w polu. Użnęła już nawet trzy kolejne snopki zboża, gdy polną drogą nadjechał znajomy Ukrainiec i posłyszał płacz dziecka na miedzy. Schodzi z woza patrzy, a to mały Romek, leży ledwo w fartuchu na miedzy. Pyta się zatem zmieszany Amelii, co to za dziecko, a ona do niego spokojnie, że właśnie go niedawno urodziła. To on do niej: ‘Durnaja Amelka szo ty robisz? Dawaj ja cię zawiozę do domu.’. A ona mu na to: ‘Jedź, Jedź! A kto to za mnie tu zrobi.’. Ponieważ jednak ten Ukrainiec się uparł, że jej tu bez pomocy, ot tak nie zostawi, musiała wsiąść z nim na wóz z dzieckiem i tak szczęśliwie wrócili, cali i zdrowi do domu.”.

Ogarnia mnie żal i współczucie, że nawet pod koniec jej, tak trudnego, wymagającego wielkich poświęceń życia, nacjonaliści ukraińscy zadali jej śmierć męczeńską. Tym bardziej, że ona im tak ufała, była tak głęboko przekonana, że jej i jej dzieciom nic złego nie uczynią.

Zaprzyjaźniłam się z Zosią Roch ponieważ była tylko rok młodsza i była wesołą dziewczynką, serdeczną kleżanką. Z Zosią najczęściej chodziłyśmy na łąki nad duży staw i tam zrywałyśmy kwiaty, najbardziej lubiłyśmy żółte kaczeńce i stokrotki. Pletłyśmy wdzięczne wianuszki i tak przyozdobione chodziłyśmy sobie w nich. Niekiedy przychodziła do nas Janina Roch, córka Grzegorza, była troszkę starsza ode mnie i mówiła: „Zrób mi wianuszek, a będę Cię bardziej lubiała.”. To była drobna i bardzo spokojna dziewczynka i właściwie lubiłam ją. Słyszałam od innych, że była niepełnosprawna umysłowo, ale chociaż widziałam ją wiele razy nie zauważyłam nic dziwnego, dlatego nie wiem dlaczego, tak o niej wtedy mówili. Nawet mi się skarżyła: „Zaproś mnie do siebie, bo mnie nie puszczają!”.

Brat Leonarko wspominał mi, że w tym stawie, były drobne rybki, na moście widziałam dwóch chłopaków młodych z wędkami, dwóch innych łaziło z siatką po wodzie. Często z Zosią bawiłyśmy się z małą Czesławą Rusiecką, córką Heleny. Kilka razy spotkałam też Zosię Szymanek, która przychodziła z Kohylna, gdzie mieszkała, ale jakoś nie miałyśmy wspólnego języka.

Poznałam też Wacka i Marysię, to były bliźniaki, dzieci Grzegorza i Staszki Roch. Do dziś pamiętam, jak Wacuś lubił podejść konia starego, pasącego się na łące, a robił to tak: na początek zachodził od go od tyłu, następnie po ogonie wdrapywał się na konia, zaraz przechodził po jego grzbiecie i frywolnie zjeżdżał na dół po jego głowie. A koń o dziwo, ani go nie kopnął, ani nie wierzgnął, nie próbował zrzucić, a tym bardziej nie ugryzł, tylko wcale się nim nie przejmował i skubał sobie spokojnie trawę, jak gdyby Wacka wcale tam nie było, jak gdyby był powietrzem. [fragment wspomnień Adeli Roch z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Wołyniu, relacji wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (7 głosów)