Domy na Zastawiu stały całe i nie były jeszcze naruszone

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Od końca sierpnia 1943 r. Niemcy dość często zabierali mnie, siostrę Halinkę oraz Janinę Dubiel do kopania okopów dla wojska niemieckiego. Niemcy chodzili po domach i spisywali, wyznaczając ile osób ma z danej rodziny iść do roboty. Kopaliśmy w różnych miejscach, głównie wokół miasta Włodzimerz Wołyński. Jednego razu za Jankę, pojechała moja bratowa Helena. Kiedy skończyłyśmy już kopać i właściwie był już fajrant, stałam z dziewczynami nad okopem, a właśnie przechodził obok niemiecki żołnierz. Nie wiem dlaczego ale chyba dla żartów Niemiec pchnął mnie do dołu, tak że wpadłam, ale na szczęście nic mi się nie stało. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale pomyślałam sobie: „Jak ty możesz mnie pchnąć, to ja mogę ciebie.”. I wyszłam z okopu i niespodziewanie pchnęłam Niemca do dołu, a ten się nieco poturbował. Wściekł się na mnie, wyskoczył z okopu i strasznie się wydarł: „Ty polska świnio!”. I już chciał mnie na miejscu zastrzelić, już mi nawet przyłożył broń do głowy, ale ja jakoś się nie bałam i stojąc prosto, patrzyłam przez lufę karabinu prosto w jego oczy.

W tym czasie Halinka i bratowa Helena niemal z pałaczem błagały go, aby darował mi życie, aby mnie nie zabijał. Czyściły mu przy tym gorliwie rękawy, dmuchając żeby nie było nawet najmniejszego kurzu. Na szczęście dla mnie Szwab dał się w końcu uprosić i udobruchać i coś tam sobie pod nosem markocząc, odszedł dalej. A my zaraz wróciłyśmy do domu, pamiętam że prosiłam siostry, by nic nie mówiły naszej mamie. Od tego dnia już nie chodziłam więcej na okopy, tylko rozpoczęłam pracę w niemieckich koszarach. Byłam tam jako pomoc kuchenna. Tak pracowłam prawie 3,5 miesiąca.

 

Samoobrona na Cegielni

 

Ale najwięcej razy jeździłam na wypady z bratem Leonardem Rusieckim z Cegielni, do której było z miasta tylko 3 km. Cegielnia była wciąż używana, wyrabiano w niej cegłę, a przy niej stało kilka domków i właśnie w jednym z nich, była placówka chłopców z polskiej policji (Samoobrony). Było tam około 15 chłopaków pod bronią i prócz tego, było też wielu cywilów, którzy się do nich dołączyli. Był tam z nimi jeden Niemiec, a Leonarko był zastępcą komendanta. Oni także często organizowali wypady w teren, aby ratować zagrożonych ludzi oraz w poszukiwaniu niezbędnej żywności. Właśnie z nimi jeździłam i ja, zresztą niemal każda moja siostra, była na takim wypadzie. Byliśmy na takich wypadach w kolonii Barbarówka, we wsi Kohylno, we wsi Ludmiłpol i w trzech Marcelówkach. Wszędzie braliśmy, co się nadawało do jedzenia i ubrania.

Raz jeden wybraliśmy się do kolonii Barbarówka i chcieliśmy jechać do wsi Kohylno. Niestety już przed samą wsią, ktoś wjechał końmi na minę i jemu konie i wóz rozerwało, a on sam został trafiony odłamkiem w głowę. W drodze powrotnej do szpitala, ten woźnica niestety zmarł. W tej sytuacji Niemcy wycofali się, a nasza policja i ludzie, łupili co się dało z ogrodów Barbarówki. I wtedy ktoś zaczął strzelać do nas z Kohylna. Ponieważ było od nas około 2 km, to strzelali niecelnie, ale prości ludzie i tak wpadli w panikę i zaczęli się pośpiesznie cofać. Po paru dniach, a było to około 10 września 1943 r., nasza policja znów wybrała się do Kohylna, przeszła przez całą wieś, ale nikogo już tam nie było. Wszyscy Ukraińcy uciekli, zabierając ze sobą wszystko co się dało, tak że zostały tylko puste domy. Ja sama doszłam aż do prawosławnej cerkwi. Stała na wzgórzu i była otoczona lipami, była drewniana.

Tymczasem nasz tatuś Jan zatrzymał się na Zastawiu, bo most był zerwany i nie mógł przejechać do Kohylna. Most był tam zbudowany ponieważ, gdy staw wylewał, to nadmiar wody, był odprowadzany rowem na łąki, które w ten sposób nawadniano. Ponieważ w Kohylnie nic nie było, wróciłyśmy z siostrą Michalinką na Zastawie. Domy rodziny Rochów jeszcze stały całe i nie były jeszcze naruszone. Ja sama weszłam do domu Amelki Roch, wdowy po Władysławie Roch. Wszystko było porozrzucane, a na posadźce dużo pierza z poduszek i dużo słomy. Na ziemi tuż przy progu leżał święty Obrazek. Michalinka zabrała go ze sobą i dała Helence Rusieckiej z d. Roch, jako pamiatkę z jej rodzinnego domu.

Ona wzięła ten Obrazek ze sobą, pamiętam że jeszcze w Horodle go miała, to był chyba św. Antoni. Zaraz też wyszłyśmy z siostrą z tego domu bowiem jakiś taki lęk mnie ogarnął, chociaż nigdzie nie widziałam ciał ludzkich, ani nawet śladów krwi. Zaraz udałam się do drugiego domu Grzegorza Rocha, który stał ledwie 20 m dalej. Tam było już schludnie, ten dom o dziwo nie był jeszcze splądrowany. Natomiast dom Antoniego i Anny Roch, gdzie mieszkali Bolesław i Anastazja, stał trochę dalej, ale ja tam nie zachodziłam, bo się bałam. Zaraz wsiedliśmy na wóz z tatusiem i pojechaliśmy na pole, uzbieraliśmy samego żyta, co stało w kopkach i tak obładowani wróciliśmy do miasta Włodzimierza Wołyńskiego na ul. Kowelską. [fragment wspomnień Adeli Roch z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch]

Brak głosów