Jak Ukrainki Żołnierzom Września gorący posiłek podały

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Właściwie aż do wybuchu wojny w 1939 r., przypominam sobie tylko jeden przypadek, otwartej wrogości Ukraińców do nas Polaków. Otóż z okazji zakończenia roku szkolnego w czerwcu 1939, na placu szkolnym obok naszej, polskiej szkoły zorganizowana została zabawa dla nauczycieli i rodziców z naszej szkoły i oczywiście dla nas wszystkich. Było b. dużo ludzi oraz dzieci, a wśród nich była moja rodzina. W pewnym momencie, około godz. 20.00, zobaczyłem na tym spotkaniu dziesięciu Ukraińców, którzy przyszli do Teresina z ukraińskiej wsi Kohylno. W tym czasie na dworze było jeszcze widno, a ludzi na imprezie wciąż dużo, coraz więcej bowiem zabawa rozkręcała się dopiero w najlepsze.

Zauważyłem, że ci goście ubrani byli w swoje odświętne, narodowe koszule, bogato wyszywane oraz rozmawiali w swoim ojczystym języku. Zasiedli sobie wygodnie w bufecie i zaczęli sobie ostro popijać. Niestety po jakimś czasie tego im było mało i zaczęli robić wokół siebie szum i zamieszanie. Zwróciło to oczywiście i moją uwagę i usłyszałem jak wykrzykują na Polaków złowrogie słowa, a nawet zaczęli otwarcie się odgrażać, krzycząc przy tym na cały głos: „Smert Lacham, smert Lacham!”. Gdy tak sobie w najlepsze rozrabiali, jeden z miejscowych Polaków Stanisław Krochmal ruszył dziarsko w ich kierunku, aby im wkrochamlić, a trzeba przyznać, że znany był w tej okolicy, że dobrze krochmali. Zaraz jednak inni Polacy, widząc na co się zanosi, powstrzymali go od tego siłą i odciągnęli nie pozwalając na to, aby z tej prowokacji wynikła jakaś poważna szkoda. Tymczasem ci Kochyleńcy jeszcze trochę pokrzyczeli i wyraźnie podchmieleni wrócili do swojej wsi.

Pamiętam dobrze, że nasza szkoła znajdowała się tuż obok mojego domu bowiem mieściła się w naszym budynku, który nasz tato Józef wydzierżawił dla pieniążków, których bardzo potrzebowaliśmy. My tymczasem zamieszkaliśmy w budynku mniejszym, stojącym niedaleko szkoły. Chociaż nie miałem właściwie kolegów o pochodzeniu ukraińskim, jednak uprzedzeń do Ukraińców, też nie miałem. Ten incydent przy szkole był dla mnie dużym zaskoczeniem i nie miał właściwie większego wpływu na mnie. Nadal nie czułem lęku przed Ukraińcami. Ot po prostu jeszcze jedna rozróba, jakich wiele.

Rodzina Świstowskich od pokoleń modliła się przed łaskami słynącym Obrazem Matki Bożej Swojczowskiej, nazywanej przez ludność miejscową: „przeczystą”. Właśnie w tym kościele brali ślub moi rodzice, tu zostałem ochrzczony i także tu byłem u I Komunii Świętej. Pamiętam, że moja I Komunia Święta była bardzo uroczysta. Tego dnia było ładnie i bardzo słonecznie, a w naszym domu, od rana było b. dużo pracy w przygotowaniach do uroczystości i późniejszego przyjęcia. Otrzymałem ładny, granitowy garniturek oraz długie spodnie i wozem pojechaliśmy do kościoła w Swojczowie. Tam było już dużo ludzi oraz dzieci. Ustawili nas rządkiem, tuż przed wejściem do kościoła i chłopców i dziewczynki, które tak jak i dziś poubierane były pięknie w białe sukienki. Potem nasz ksiądz wprowadził nas do kościoła, a tam uklękliśmy i zaczęliśmy śpiewać pieśń o Matce Bożej. W tym momencie nasz piękny Obraz zaczął się powoli odsłaniać.

Potem oczywiście była piękna uroczystość, w trakcie której Bóg po raz pierwszy przyszedł do mojego serduszka w swoim przemienionym Ciele i Krwi. Było to wtedy dla mnie naprawdę wielkim i pięknym przeżyciem. Zaraz po błogosławieństwie cała nasza rodzina udała się spiesznie do naszego domu, aby radośnie przyjąć miłych gości. Podczas naszego świętowania nasz dom nawiedził sam ks. proboszcz Franciszek Jaworski i zasiadł z nami do stołu. Pragnę dodać, że ksiądz Franciszek był częstym gościem w naszym domu i zawsze serdecznie przyjmowany chętnie zasiadał z nami do rodzinnego stołu. Szczególnie zaś wtedy, gdy wracał z lekcji religii z naszej szkoły, mama Michalina zawsze starała się zaprosić na smaczny obiad, jak widać często nie odmawiał.

Nasz tatuś Józef Świstowski był człowiekiem nie tylko aktywnym z natury, śmiało mogę także powiedzieć, że był gorącym patriotą polskim. W latach przedwojennych należał i czynnie działał w Związku Osadników Polskich, których siedziba znajdowała się w mieście Włodzimierz Wołyński, przy ulicy Kowelskiej nr 23. Często tam jeździł, a mnie zabierał chętnie ze sobą. Pamiętam, że podczas tych spotkań rozmawiał najczęściej na tematy interesujące ich organizację oraz poruszał różne gorące problemy, dotykające rolników. Często dyskutowali także o Polsce, ojczyźnie naszej.

Pewnego razu do naszego miasta Włodzimierza Wołyńskiego przyjechał sam pan Marszałek Polski Józef Piłsudski, który podążał dalej na wschód, do Łucka. Jego wizyta na Kresach związana była z uroczystościami, zorganizowanymi dla pojednania i zbliżenia wiary polskiej, ukraińskiej i żydowskiej. Oczywiście mój tato też wybrał się wtedy do miasta, a ja z nim. Byliśmy na mszy świętej w kościele farnym pw. Św. Joachima i Anny, a z nami modlił się wtedy także sam Marszałek Polski. Wtedy widziałem go osobiście jedyny raz w życiu, to było dla mnie bardzo duże przeżycie, miałem wtedy jedynie 9 lat. Gdy niedługo później pan Marszałek zmarł, byłem już wtedy w drugiej klasie, w naszej szkole został ogłoszony, szczególny czas żałoby. Na jej znak, wszystkie dzieci w naszej szkole, nosiły na lewym ręku, czarne, cienkie wstążki. Nosiliśmy je przez 3 dni, ale to niecały program związany z tą niezwykłą chwilą. Nasza szkoła zorganizowała też specjalną akademię, podczas której, ja osobiście miałem okazję powiedzieć piękny wiersz okolicznościowy, niektóre jego słowa pamiętam do dziś, a oto one: „Umarł Pan Marszałek i w łzach Polska cała, jedna tylko pociecha została, że choć dziadka nie ma, Polska się nie boi, bo na czele wojska, nasz Rydz Śmigły stoi.”.            Rzeczywiście, uczono nas w naszej szkole patriotyzmu, gorącej miłości do ojczyzny oraz ofiarnej służby dla niej. Dlatego też nasza rodzina, która tą naukę chłonęła i przyjmowała z największą radością, potem przeżywała szczególne katusze. Obawialiśmy się, że znajdziemy się na czele list tych rodzin, które Sowieci wysyłali, bydlęcymi wagonami na straszną i daleką Syberię.

Jeszcze zanim wybuchła II wojna światowa mój tatuś miał w domu radio na słuchawki, zabierałem je czasami na górę i tam lubiłem sobie posłuchać, co nowego nadają. Pamiętam rzeczywiście do dziś, jak nasi politycy zapewniali, że w możliwym konflikcie z Niemcami nie dadzą się pokonać, że nie oddadzą nawet jednego guzika Szwabom. Jak się jednak okazało inna była straszna rzeczywistość. Słuchałem także podczas bolesnej dla nas Kampanii Wrześniowej, aż do wejścia Sowietów kiedy to nasz tata zabrał mi radio i posłusznie oddał Sowietom. Obawiał się bowiem, że za ukrywanie radia możemy otrzymać nie tylko bolesne kary, ale co najgorsze mogą nas wysłać na Syberię. Wrześniowe dni były dla ludności polskiej naprawdę trudne. Zaraz po wejściu Sowietów miejscowi Ukraińcy pozakładali sobie na ręce czerwone, komunistyczne opaski i chodzili w nich swobodnie po naszej polskiej kolonii. Błękitno-żółtych flag ukraińskich czy bramy powitalnej nie widziałem, ale i tak był to dla nas Polaków mało przyjemny widok.

W tych dniach do naszego domu przychodził Polak o nazwisku Jan Antoniuk, który był szwagrem mojego taty i opowiadał swoje ostatnie przeżycia z wojny 1939 r., mówił tak: „Zostałem zmobilizowany na wojnę obronną 1939 r. i walczyłem dzielnie, dowodziłem plutonem chłopaków z piechoty. Jednego dnia trafiliśmy do wioski ukraińskiej, gdzie bardzo zmęczeni i głodni, poprosiliśmy kobiety ukraińskie o posiłek. Radziły nam, abyśmy poszli do ich stodoły i tam zaczekali, a one przyniosą za chwilę coś do jedzenia. Posłuchaliśmy i udaliśmy się zaraz do tej stodoły, gdzie niemal natychmiast zwaliliśmy się ze zmęczenia na słomę. Jednak po jakimś czasie usłyszeliśmy jakieś dziwne głosy, które nas wyraźnie niepokoiły. Wstałem więc pospiesznie i spojrzałem przez szparę stodoły na podwórko, a tam zobaczyłem pełno młodych chłopaków ukraińskich, a wszyscy uzbrojeni w kosy, siekiery i noże. Zauważyłem także, że wyraźnie szykują się wejść do naszej stodoły, zaraz pobudziłem towarzyszy i przygotowaliśmy się do odparcia zdradzieckiego ataku. Tymczasem znajome nam Ukrainki weszły rzeczywiście z żywnością do stodoły, ale za nimi niestety chłopi Ukraińcy z bronią. Nie mogliśmy czekać, aż zaczną nas rezać jak baranów, natychmiast otworzyliśmy huraganowy ogień. Niektórych zabiliśmy na miejscu, a reszta gościnnych mieszkańców, tej wsi rozpierzchła się i pouciekała. My tymczasem zabraliśmy ze sobą przyniesione jedzenie i odeszliśmy dalej. Po kilkunastu dniach rozwiązałem pluton i każdy ruszył w swoją stronę.”.

Tę historię znam bardzo dobrze, ponieważ osobiście przysłuchiwałem się kiedy Jan opowiadał o tych wydarzeniach w naszym domu. O innych atakach Ukraińców na polskie wojsko we wrześniu 1939 r. nie słyszałem, choć jest mi wiadome dziś, że było ich znacznie więcej. Także we wrześniu 1939 r., w miejscowości Werba, Sowieci rozstrzelali grupę polskich żołnierzy w liczbie około 30, tam też zostali pochowani. W tej liczbie zginął także Stanisław Świstowski, rodzony brat naszego tatusia, który walczył w stopniu plutonowego Wojska Polskiego (WP). Całkiem możliwe, że żołnierze wracali już z przegranej właściwe wojny do swoich domów i rodzin. Dla przykładu stryj Stanisław miał w Werbie swóją żonę i rodzinny dom. I właśnie wtedy ich oddział został okrążony przez Sowietów niedaleko ukraińskiej wsi Werba. Żona Stanisława Świstowskiego była nauczycielką, dzieci nie mieli, a dalszych jej losów nie znam. Gdy mój tatuś dowiedział się o tym od znajomych ludzi, zaraz tam pojechaliśmy, ale oni byli już pochowani w zbiorowej mogile więc nie dotykaliśmy grobu. Pragnę dodać, że na tej mogile latem 2002 r. stanął symboliczny krzyż. Miałem zaszczyt być osobiście, na pięknej uroczystości poświęcenia tego krzyża. [fragment wspomnień Eugeniusza Świstowskiego z kolonii Teresin na Wołyniu]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (5 głosów)