„Chrzciny” okiem dyletanta

Obrazek użytkownika Ośrodek Myśli Niezawisłej
Kultura

   „Małopolska. Grudzień, 1981 rok. Franciszka, gorliwa katoliczka, postanawia wykorzystać rodzinną uroczystość — chrzciny najmłodszego wnuka — do pojednania swoich skłóconych dzieci. Ma je wszystkie razem, w rodzinnym domu, pierwszy raz od piętnastu lat. Jednak na jej drodze staje generał Jaruzelski, wprowadzając tego dnia stan wojenny. Franciszka, obawiając się, że jej dzieci rozjadą się do swoich domów, postanawia ukryć prawdę o wydarzeniach w kraju. Małe kłamstwo uruchamia lawinę zdarzeń, która trudno będzie zatrzymać.” (opis dystrybutora).

     Nie wiem, który to już kolejny film o polskiej wsi, w którym zastosowano ten sam, mocno już zgrany schemat — spotkanie familijne przy okazji jakiegoś święta lub uroczystości rodzinnej, podczas którego, zaczynając od niewinnej sprzeczki, czy nieporozumienia, dochodzi do absurdalnej eskalacji konfliktu.

    Choć szablon już „obzobaczony” wiele razy, to jednak zdarzają się takie perełki, jak, chociażby „Cicha noc”, więc poszedłem na seans z wiarą, że będzie dobrze, bo obsada „Chrzcin”: Figura, Musiałowski, Schuchardt, czy Żurawski, dawała sporo nadziei.

    Dobrze nie było, było słabo. Ale inaczej nie mogło być, bo nic się nie da wycisnąć ze scenariusza, który jest kiepski, chaotyczny i pozbawiony dobrych dialogów. Tak do końca, to nawet nie wiem, o czym ten film miał mi opowiedzieć, jaki był motyw przewodni fabuły. Jeśli zaś założeniem reżysera było, że będzie to film bez głębszych przekazów i podtekstów, a ma tylko widzów bawić, to to też nie zadziałało na mnie, bo ja się na tym filmie nie bawiłem.

   „Chrzciny” mają swoją premierę w najbliższy piątek, a ja miałem okazję obejrzeć go podczas przedpremierowego seansu. Skorzystałem z tej możliwości i miało to swoje dobre strony, bo mam ten film już za sobą i będę mógł o nim zapomnieć, zanim oficjalnie wejdzie na ekrany.

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (7 głosów)