Kolonie karne i obozy reedukacji.

Obrazek użytkownika Igor Zamorski
Blog

Kolonie karne i obozy reedukacji.

Na kolonie jeździliśmy wszyscy. to znaczy wszyscy Ci , których rodzice na tyle mieli serdecznie dosyć że zdesperowani całorocznymi wybrykami i bezsilni wobec wizji pozostawienia dziecku choćby odrobiny wolności w postaci wakacji- wysyłali swoje dzieci do kolonii karnej albo do obozu reedukacji.
Kolonie były organizowane przez szkoły albo zakłady pracy. Te organizowane przez szkoły miały złą reputację. Opierając się na opinii kolegów , każdy niemal turnus takich kolonii nieodmiennie kończył się zabraniem prawie wszystkich dzieci przez rodziców przed czasem po jakimś spektakularnym wypadku –albo też w wersji łagodniejszej- kolonie zamykał miejscowy sanepid .
Ja z Bratem byliśmy wysyłani na kolonie podobno „ lepsze” z Wydziału Oświaty dla dzieci nauczycielskich. Jeżeli to były „lepsze” kolonie – to opowieści kolegów były chyba niezupełnie wyssane z palca. Wszystkie kolonie zaczynały się od rozpoznania „Who is who ”czyli normalna podczas transportu rozkmina kto jest człowiekiem podobnym do nas , kto kapusiem a kto tylko frajerem. Pod tym względem o wiele lepsza była jazda pociągiem , bowiem nie dosyć ze przedział kolejowy siłą rzeczy powodował rozluźnienie kontroli opiekunów , to jeszcze dawał możliwość składania wizyt, przenosin, oraz pierwszych dobrowolno przymusowych wysiedleń z przedziału oraz korytarzowych banicji. Po niedługim czasie i paru przetasowaniach nierzadko okraszonych pierwszymi interwencjami opiekunów okazywało się kto z kim będzie mógł spać łóżko w łóżko a kto zarobił właśnie awans do grupy frajerów albo też jeśli dał się poznać jako kapuś - zarobił sobie awansem na pierwszą kocówę.
Oczywiście podczas podróży ważnym elementem były też opowieści w których bohater musiał odpowiednio się zaprezentować. Jak to w życiu bywa , słuchacze czyli stare życiowe wygi słuchali bardzo uważnie i każde najmniejsze potknięcie czy nieścisłość mogła stać się przyczyną długiego , żmudnego i drobiazgowego śledztwa mającego na celu ustalenie czy opowiadający na pewno był bohaterem owych , zawsze niezwykłych wydarzeń i czy na prawdę miały one miejsce. Niejeden z ubarwiających swoje i nieswoje historie musiał opuścić przedział w trybie natychmiastowym inni zaś otrzymywali pierwsze ostrzeżenia. Moment podróży nierzadko stawał się też okazja do nadawania przezwisk czyli „ksyw”. W ogóle szkolenie pedagogiczne naszych matek- nauczycielek szkół średnich w zakresie elementów zachowań podkultur przestępczych nie tyle właściwie odbijała się echem co wracała bumerangiem w stronę nauczycieli pilnujących przez trzy tygodnie ich latorośli. Działania zapoznawcze w pociągu choć sprzyjały większej spontaniczności i pozwalały szybko ocenić kto wychodzi tylko się odlać a kto na papierosa nie pozwalały zobaczyć widowiska pod tytułem „Proszę pani proszę się zatrzymać ja muszeeeeeeeełłłeee” „oraz „Dlaczego narzygałes na kolegę?” Naszymi czarnymi końmi w rankingu potencjalnych rzygaczy zawsze byli głównie tak zwani torbacze mający pod ręką ot tak niby przez przypadek jak to się wtedy mawiało” nylonowy woreczek” czyli torbę na rzygi. Każdy gorąco kibicował także innym potencjalnym rzygulcom licząc na efekt domina czyli reakcji łańcuchowej. Te spektakle stanowiły jaką taką osłodę o wiele nudniejszej podróży autobusem. Ale dawało to nie tylko radość powitania nowego kolegi lub koleżanki w gronie rzygulców a nierzadko nowo zadzierzgniętą nić sympatii wobec sąsiada wystawić na ciężka próbę. Jedno a może nawet obustronnego obrzygania. Wszystkie dobre rady w stylu najedz się przed podróżą” oraz „koniecznie się napij – ulatywały fontannami oraz spadały kaskadami między kolana ich właścicieli. Zaraz też pędziliśmy do nich odegrać scenkę pt „ pokaż co jadłeś?” a także w wersji dramatycznej „popatrz - on zjadł jakieś futro” albo ”O Jezu- on wyrzygał tasiemce!” ,licząc na dalszy rozwój wypadków. Radość z nieudolnych prób opiekunów posprzątania podłogi , siedzeń i odzieży a także rytuał wietrzenia, ulatywała szybko wraz z kilometrami dzielącymi nas od celu oraz zapachem rzygów. Wszystko to pozwalało ponadto szybko zrozumieć z kim się ma do czynienia jeśli zobaczyło się kto jeszcze oprócz ciebie po każdej takiej akcji zgłasza się do Pani po aviomarin tłumacząc się że ten ostatni wcale na niego nie podział lecz potem udaje tylko , że go łyka a tak naprawdę skrzętnie chowa do małej kieszonki w dżinsach. Tak więc w oddzielaniu ziarna od plew trzęsące się , podskakujące , śmierdzące ropą, spaloną gumą i rozgrzaną, lepiąca się do dupy brązową ceratą Jelcze Ogórki były w swej klasie niezastąpione. Jazda na kolonie autobusem miała dla mnie jeszcze jeden niezaprzeczalny walor – pozwalała mi zajmować miejsce „królewskie to znaczy pośrodku ostatniego siedzenia a z dala od mojego brata. Mój Brat aby nie znaleźć się w gronie rzygulców siedział grzecznie z przodu autobusu i jego mało pewna pozycja nie pozwalała mu nijak ze mną walczyć. Tak czy inaczej jak w każdej karnej kolonii czy reedukacyjnym obozie - podczas transportu relacje między uczestnikami zaczynały z wolna się klarować.
Po przybyciu na miejsce dzielono nas na grupy wiekowe i po krótkiej demonstracji siły oraz sprytu okazywało się kto koło kogo śpi. Oczywiście z wiadomych względów podział Sal wyglądał zupełnie inaczej niż tego życzyliby sobie nasi wychowawcy. Starzy wyjadacze błyskawicznie oblekali wydaną nam w naprędce pościel wymieniając uszkodzone egzemplarze łóżek i sienników ze słabszymi i mniej rozgarniętymi kolegami. Zdobyta na innych koloniach lub w domu a przez cały rok zupełnie nieprzydatna i niewykorzystywana umiejętność perfekcyjnego słania łóżka dawała jej posiadaczom oprócz statusu , także przewagę w tempie ścielenia a tym samym pojawianiu się pierwszej kolejności na stołówce. O tym jak wielką dawało to przewagę mogliśmy się parokrotnie przekonać podczas wykonywania Planu Zemsty. Plan zemsty wiązał się nieodmiennie z kapowaniem i w zależności od surowości i natężenia metod wychowawczych oraz zgrania naszego składu zawierał różne metody. Zarówno wobec kapusiów jak i wychowawców.
Podczas gdy my w pierwszych dniach kolonii staraliśmy opanować takie ważne strategicznie miejsca jak kuchnia , sala telewizyjna czy piłkarzyki , nasi wychowawcy mniej lub bardziej skutecznie starali się zapobiegać narastającemu zjawisku „fali” którego my byliśmy inicjatorami i fanatycznymi obrońcami.
Do momentu do którego frajerzy i kapusie rozumieli że mamy niezbywalne pierwszeństwo w obrębie naszej grupy w korzystaniu ze wszystkiego a w szczególności z piłkarzyków, wyboru jednego z dwóch dostępnych kanałów telewizji ,wyboru funkcji dyżurnego, kolejności sprzątania, łazienki , kibla , czy ich własnych łóżek – wszystko szło mniej więcej bezkonfliktowo. Jednakże gdy któryś z wychowawców ubzdurał sobie iż to on a co gorsza jego kapusie będą decydować o tym- sam wstępował na wojenna ścieżkę. Zgodnie ze świętą zasada „oko za oko – ząb za ząb” poprzez kapusiów przekazywane było im nasze wotum separatum w postaci gróźb wobec ich ludzi. Jeśli to jednak nie pomagało należało szybko przystąpić do fazy ostrego tępienia donosicieli. W przeciwnym bowiem wypadku donosiciele zaczynali dziwnie hardzieć a kary wychowawcze stawały się coraz surowsze za coraz bardziej błahe przewinienia. Kary nie dotyczyły już bowiem np. palenia przez nas papierosów czy picia alkoholu ale obejmowały zupełnie niewinne i dotychczas tolerowane rozrywki jak gra w karty gdzie jednostka monetarna były: parole czyli walenie delikwenta odgiętym palcem w czoło, śledzie czyli uderzanie w przedramię dwoma „ salutującymi” palcami a w tym śledzie solone czyli uprzedni oblizanymi, kosteczki czyli walenie talia kart po kostkach, pompki , muki i pokrzywki; lub gra w monetki , która polegała na tym kto pierwszy wdmucha „pyknięciami” własna monetkę na monetkę przeciwnika zgarniając tym samym obie. Na marginesie dodać że wszystkie te gry były całkowicie dobrowolne i nikt nikogo do nich nie zmuszał. W zależności od zatwardziałości wychowawców imających się tak śmiesznych metod jak rozmowy wychowawcze czy nieudolne przesłuchania w pokojach kadry i my staraliśmy się stale na bieżąco poszerzać nasz repertuar. Zaczynaliśmy od porannych pilotów czyli wywracania pościeli lub kosmonautów czyli stawiania na sztorc całego łóżka tuż przed wyjściem na śniadanie podczas którego spec komisja higieniczna złożona z przedstawicieli kolonistów i kadry dokonywała inspekcji i oceny stanu naszych łóżek i szafek. Rzeczony kapuś ostrzeżony pilotem lub kosmonautą stawał przed hamletowskim dylematem jeść albo nie jeść. Na ogół wybierał dietę a my mieliśmy jego porcję do podziału. . Najcżęściej to wystarczało i szykany wobec nas ustawały. Jeżeli jednak wychowawcy zaczynali sięgać do kar regulaminowych nie pozostawało nam nic innego jak kocówa.
Kocówa była nie tylko karą , choć dosyć dotkliwą , polegająca na spraniu delikwenta zwiniętymi ręcznikami poprzez narzucony na niego oprócz własnej pościeli koc. A była także przede wszystkim sposobem wyrażenia zbiorowej dezaprobaty wobec jego poczynań. Kocówy były różne. Solowe i zbiorowe. Kocówa zbiorowa wymagała niezłej koordynacji bowiem żaden z wyznaczonych do kocówy nie mógł być świadkiem kocowania innego towarzysza niedoli , aby nie mógł przeciw nam zeznawać. Rzadko kiedy zakapowane kocówy przechodziły bez śledztwa. Każdy z nas miał oczywiście przygotowaną odpowiednią broń w postaci marchew czyli zrolowanego na skos ręcznika oraz tzw. buraka lub buzdygana tj zwiniętego ręcznika na końcu którego był wielki supeł. Szkoła marchewkowców dzieliła się na marchewy zwijane jedno i dwustronnie a szkoła buracza rozróżniała także rodzaje rolowania i miejsce najlepszego zawiązania węzła.
Aby dowieść słuszności swych tez oraz aby zachować sprawność w posługiwaniu się orężem często odbywały się pojedynki. Biorący w nich udział nie mieli nic do siebie a jedynie oddawali się rycerskiej rozrywce zapewniając ją też i innym. Czasami też odbywały się pojedynki konne. Końmi mogli być tylko najbardziej zaufani sekundanci. Pojedynek trwał do chwili gdy padało sakramentalne „basta” co po podaniu rąk kończyło stan walki pomiędzy walczącymi . Kocówy przeprowadzało się późno w nocy tak aby mieć pewność że wszyscy ewentualni świadkowie a i sam zainteresowany będą już spać. Zwykle kocówy nie były zbyt ostre. Z góry ustalano ilość razów zadanych od poszczególnego uczestnika. Przypominano tez że nie wolno bić po głowie. Ten który otrzymywał kocówę po prostu zwijał się w kłębek i czekał na koniec egzekucji. Nie miał prawa wyjść ani podglądać dopóki wszyscy skazani nie zostali skocowani.
Zwykle delikwenci nie mieli żadnych wyraźnych śladów po takiej kocówie więc poza zwykłą skargą złożoną dopiero na drugi dzień niewiele mogli uzyskać. Oczywiście poza jak wspomniałem nieudolnym i ślamazarnym śledztwem.
I tak z kolonii na kolonie pradawny rytuał kocówy przechodził bez żadnych problemów aż w końcu znalazł się ktoś kto zniszczył ten stan błogiej homeostazy.
Był to pewien nadambitny nauczyciel wf- u i Zetpetów z jakiejś podwrocławskiej mieściny. Zaczęło się zupełnie niewinnie. Zabrał nam karty. Zabrał i nie oddał. Tak po prosu bez uprzedzenia. Oczywiście nie były to nasze jedyne karty ale to były oryginalne austriackie Piatniki kolegi nomen omen Droczka. Droczek najpierw poszedł prosić. Nie dosyc że to nic nie dało to jeszcze usłyszał chamską reprymendę na temat tego jak go matka wychowała itp. Ten podmiejski wuefista jak mówiliśmy o nim nie tylko półgłosem , przebrał miarę. Droczek po tym jak opuścił ich ojciec był dla matki wszystkim . I ona dla niego również. Droczek poprzysiągł mu zemstę. I ja w niedługim czasie wpisałem sobie tego magistra bo tak tytułował sam siebie w mowie i piśmie przy każdej okazji . Powodem tego była maniera z jaką zwracał się do mnie per „mały”
_Ej ty , mały… zaczynał.
Nie reagowałem.
-Do Ciebie mówię! Nie słyszysz? – stawał się coraz bardziej natarczywy
-Nie wiem do kogo pan mówi – ja mam imię i nazwisko – odpalałem hardo.
Dla mnie będziesz „mały” zawyrokował”
-Muchy cię obsrały – palnąłem odruchowo i zamilkłem.
Stanowczo nie tego się spodziewał. W pierwszej chwili nie wiedział co powiedzieć więc oddaliłem się szybko i cała sprawa rozeszła się po kościach. Na drugi dzień jednak ponownie spróbował.
- Wiesz co,mały…? – rozległo się niby po przyjacielsku za moimi plecami..
-Małego to se poszukaj w rozporku – warknąłem – ale na wszelki wypadek stanąłem przodem do niego .
Zsiniał. Doskoczył do mnie i nie wiem jakby ta cała heca się skończyła gdyby nie to że zasłoniłem się gardą. A ze strony kolegów rozległo się „dzieci mogą bić tylko rodzice…”
Miałem szczerą nadzieję że wezmę go na to że straci panowanie i mnie uderzy. W ostatnim momencie musiał przejrzeć mój plan bo zwątpił. Zbyt hardo patrzyło mi widać z oczu.
Poszedł więc na kabel. Do dyrektora. Dyrektorem tej kolonii był dyrektor tejże szkoły w której spaliśmy. Ten człowiek przychodził tam jak do pracy na 8 godzin i niewiele wiedział o nocnym życiu tutaj.Jednak był w porządku. Wyjaśniłem mu w paru słowach swoje pretensje do wychowawcy i uważałem sprawę za załatwioną. On również. Rozstaliśmy się w zgodzie. Nie przypuszczałem że zetpetowiec po zakapowaniu mnie jeszcze coś wymyśli. Nie wiem co powiedział mu dyrektor ale podmiejski pakerek zapałał do mnie zimną nienawiścią. Nie tylko zresztą do mnie bowiem stanowiliśmy z Droczkiem i paru jeszcze kolegami dobrana szajkę. Nie doceniliśmy go. Tej nocy do naszej Sali wpadli wszyscy niemal chłopcy z najstarszej grupy i pomimo wściekłego oporu jaki stawialiśmy lało nas niemiłosiernie z dobre 15 minut. Nikt nie pozwoliłby sobie taką bandą na tak hałaśliwe i długotrwałe walki podczas nocy gdyby nie był kryty. Pozornie kocówa dotyczyła całej Sali . Ale w jedną chwilę okazało się że przyszli bić tylko nas. Nie docenili jednak jednej rzeczy. Ze mną w Sali spał mój brat. Gdy zobaczył że przyszli bić mnie runął na nich z furią rozsierdzonego nosorożca. Nie docenili także jego autorskiej techniki cienkiej marchewy której nie raz doświadczyłem na sobie. To tylko dzięki niemu jakoś się obroniliśmy. Oraz dzięki temu ze każdy z nas zawsze miał marchewę pod poduszką. Po tym jak napastnicy wycofali się a my opuściliśmy nieco posiniaczeni nasze ostateczne obronne stanowisko w kącie Sali, tylko pro forma zajrzeliśmy za parawan za którym zaczął sypiać od dwóch dni nasz prześladowca. Lecha Zarasia wuefisty magistra oczywiście nie było. Pojawił się za to po paru minutach opieprzając nas na czym świat stoi za zapalone światło i zakłócanie ciszy nocnej. Za to, ze oczywiście pyskowaliśmy mu podczas tej tyrady, mieliśmy nazajutrz przez godzinę stać z Droczkiem twarzą do ściany na korytarzu.
Lech Zaraś popełnił błąd .Wielki . Nieodwracalny. I musiał za niego odpokutować.
Staliśmy z Droczkiem twarzą nie do ściany ale do wielkiego okna w holu szkoły. Lech Zaraś postawił nas tam zwiedziony przeczuciem ze będzie miał nas na oku a chciał po prostu przyłapać nas na gadaniu , którego surowo nam zabronił. Nie docenił nas jednak. Aby nie dać się przyłapać, po prostu położyliśmy odpowiednio na parapecie dwa kieszonkowe lusterka tak aby widzieć zbliżające się niebezpieczeństwo. Droczek swoje a ja kolegi Belmonda. Belmondo był niezwykle drobnym chłopcem i wyglądał jak Sommer z serialu „Polskie Drogi”, którego hitlerowcy zmniejszyli niczym Papuasi ludzkie czaszki do rozmiarów kieszonkowych. Belmondo był posiadaczem niezwykle wyrafinowanej fryzury składającej się z wielkiej fali zamiast grzywki oraz malowniczej także pofalowanej plerezy spadającej mu na plecy niczym u czechosłowackiego piłkarza. Wychudły był ten Belmondo jak kościotrup z Oświęcimia a klatę nie przymierzając miał jak rozdeptane skrzypce. Ale lubiliśmy tego chłopaka bardzo i jemu to niezwykle imponowało , że się z nim kolegujemy i tym samym nikt nawet ze starszych chłopców nie śmiał go gnębić. Belmondo nigdy nie przeklinał i co drugi dzień pisał list do swojej mamy. Belmondo zawsze miał przy sobie grzebień i lusterko i z regularnością zegarowej kukułki przeczesywał swoją niebanalną fryzurę kontrolując skrupulatnie za każdym razem w lusterku jej stan. Pochodził z niezamożnej rodziny , niemniej jednak wszystkie jego ubrania choć nieco przechodzone, widać było przeszły staranną renowację w rękach jego matki. Nie przelewało się tam u nich. Belmondo uwielbiał pasjami słodycze i widać było że rzadko ma do nich dostęp. Swoje mniej niż skromne kieszonkowe Belmondo postanowił przeznaczyć na upragniona pamiątkę z gór – ciupagę. I choć było go stać tylko na ciupagę w rozmiarze tak mikrym że nawet przy jego wzroście i posturze aby z niej skorzystać musiał iść nieco pochylonym, był tym zakupem wniebowzięty. Mój brat zafundował mu przy kupnie wyrzeźbienie kozikiem u sprzedawcy napisu „Belmondo”. Zapłacił za to całą piątkę. Brat musiał najpierw pięć chyba razy podpitemu mocno góralowi wyjaśniać co ma być napisane i kto to jest Belmondo. Zafundował mu to po tym, gdy Lech Zaraś zażyczył sobie wyrzeźbienia przed swoimi inicjałami skrótu „mgr” Belmondo był za takie gesty jak poczęstunek cukierkiem tak wdzięczny a przy tym i naiwny, że opiekowaliśmy się nim . Zwłaszcza jeśli chodzi o słodycze. Jedzeniem słodyczy Belmondo potrafił być tak zaabsorbowany ze nie zauważał na przykład ze dostaje landrynkę którą ktoś wyciągnął sobie chwilę wcześniej z ust. Pewnego dnia Droczek przyleciał do mnie zataczając się ze śmiechu. Na pytanie co się stało, zdołał wykrztusić tylko:
- Chodź Igor i sam zobacz Cezary Karmi Belmonda splutymi cukierkami.
Nigdy jednak nie daliśmy Belmondowi poznać że nieco bawimy się jego kosztem przy tym karmieniu a nierzadko byliśmy zdumieni ile potrafi przy tak skromnej posturze zjeść. Nie tylko słodyczy. Belmondo potrafił zjeść wszystko i w każdej ilości. Nasz wychowawca nazywając go pokurczem i kurduplem nagrabił sobie u nas dodatkowo. Belmondo gdy tylko usłyszał że może się na coś nam w Planie Zemsty przydać, zadeklarował że mogę sobie jeśli chcę jego ukochane lusterko zatrzymać. Nikt kto nie poznał bliżej Belmonda nie mógł zrozumieć skali tego wyrzeczenia.
Spoglądając raz po raz w lusterko Belmonda, przez niemal całą godzinę niemym szeptem ustaliliśmy z Droczkiem plan działania. Jak się okazało każdy z nas tej nocy nie spał , pracowicie obmyślając plan najperfidniejszej zemsty . Oba plany były wyjątkowo zgodne i uzupełniające się wzajemnie. Nie pozostawało już nic innego jak tylko działać. Postanowiliśmy działać w głębokiej konspiracji wyjawiając innym tylko to co będzie konieczne. Nikomu nie mówiąc prawdy. Prawdę mieliśmy znać tylko my. Niemal do samego końca.
Tego samego dnia był wyjazd do Zakopanego. Oczywiście w programie takiego wyjazdu był obowiązkowy program dydaktyczny i tak zwany czas wolny. My swój czas wolny spędziliśmy na ćwiczeniu biegów na orientację po Zakopcu. Czasu wolnego nie było aż tak przerażająco wiele. Każdy z nas z osobna miał do wykonania to samo zadanie. Kupić jak największą ilość Laxigenu – niezawodnego środka na przeczyszczenie. Panie farmaceutki w aptece dziwiły się niepomiernie po co nam tyle tego, ale każdy z nas obstawał przy swoim ze mama tak zapisała jak jest na kartce i może się pomyliła i miał być jeden a może dwa listki ale nie wiemy dokładnie.. Droczek w tym względzie miał całkowitą rację. Pokazanie kartki od mamy oraz zwracanie się do pani w aptece per „pani magister” załatwiało sprawę definitywnie. Miał rację także w tym, że potrafi podrobić charakter pisma swojej matki bezbłędnie. Był w tym zdecydowanie lepszy ode mnie. Ja potrafiłem podrobić tylko podpis swojej.
Brat w tym czasie nieświadomy całości planu kupował w którejś z trzech aptek czarne antidotum. W naszym i swoim własnym interesie. On nie potrzebował żadnej karteczki . W tym wypadku chroniła nas w równym stopniu jego poczciwa szczerość jak i niewiedza. Teraz po zakupieniu dwunastu magicznych listków pozostawał do zrealizowania kolejny punkt a mianowicie aplikacja.
Aplikacje rozpoczęliśmy w dwóch etapach.
Pierwszy etap był prosty i polegał na wsypaniu do dwóch waz z zupą najpierw drobno roztartego a potem rozpuszczonego w gorącej wodzie laxigenu. Dyżur miała w tym dniu młodsza grupa dziewcząt. Laxigen miał być dostarczony na stół starszej grupy chłopców.
Nasz plan był prosty. Poprzez kolegę z naszej grupy , będącego poza ewentualnymi podejrzeniami , który podwalał się „prawie zupełnie przypadkowo” od dwóch dni do obecnej dyżurnej, spowodowaliśmy, że zupa zamiast na stole naszych nocnych prześladowców, znalazła się niby to przez pomyłkę chwilowo na naszym. Na jedną krótką chwilę , pozwalającą nalać mnie i Droczkowi magicznego roztworu w odmęty zupy mlecznej. Porcje mieliśmy poodlewane w pojemniczki po kliszach fotograficznych. Mój pojemniczek zawierał jeszcze rano przybory do szycia naszego kolegi Wojtka- dumnego posiadacza aparatu maki „Smiena”.
Jakoś tego dnia zupełnie przypadkowo nie siedliśmy z Droczkiem przy jednym stoliku. Oczywiście zaraz po tej „pomyłce” starsi chłopcy zabrali nam siłą wazy z zupą bo to oni zawsze dostawali je jako pierwsi po kadrze. Sami zanieśli ją sobie do stołu. Sami nalali jej sobie... i sami zjedli. Smakowała im tego dnia ta zdobyczna zupa. Jak nigdy. Zjedli wszystko. Zwieńczeniem tego etapu było już tylko maleńkie zadanie wlania niewielkiej ilości ekstraktu koledze przy stole.Temu który w dniu jutrzejszym będzie roznosił czajniki ze zbożową kawą. Niestety musieliśmy tak zrobić . Nikt bowiem nie mógł wiedzieć zbyt dużo. Nikt prócz nas oczywiście. Rano okazało się że grupa starszych chłopców czymś się struła i higienistka pozwoliła jeść im tylko bułki z masłem i pic zbożową kawę. Okazało się również że dyżurny z naszej grupy który miał roznosić kawę też się rozchorował i ktoś musi go zastąpić. Robota poza kolejnością? Oczywiście padło na Droczka. Lech Zaraś choć szedł dnia poprzedniego na czele naszej kolumny i tak bezbłędnie rozpoznał głos Droczka który na Cały Chochołów śpiewał piosenkę z refrenem „co się martwisz co się smucisz – ze wsi… jesteś na wieś… wrócisz „
Lech Zaraś choć miał się za przecwanego typa ,to nie mógł jednak wiedzieć że otwarcie zamka jego walizki nie stanowi dla mnie, po korepetycjach u kolegi z klasy – syna złodzieja , najmniejszego problemu. Zwłaszcza że moja zapobiegliwa matka wyposażyła mnie w komplet niezwykle przydatnych agrafek. Na samym wierzchu jego wieśniackich, starannie ułożonych spodni ,podkoszulków i koszul leżał dowód osobisty. Nazwę wsi podanej jako miejsce urodzenia Droczek wyśpiewywał znacznie głośniej i przeraźliwiej od reszty piosenki. Natomiast głosu Droczka nie sposób było z niczym pomylić .Fałszował niemiłosiernie.
Za to nerwy miał jak postronki. Do wszystkich dzbanków lał laksigen z bidonu ukrytego pod białym fartuchem, nawet nie patrząc na to co robi. A przy tym przez cały czas mając minę skrzywdzonej niewinności.
Za to podziwiałem go najbardziej.
W ten sam dzień wszyscy którzy nie jedli węgla a więc oprócz mnie , Droczka , Wojtka i mojego brata posrali się koncertowo jak dzięcioły.
Nazajutrz przyjechał sanepid.
Ale nie udało mu się zamknąć kolonii.
Ale i na to byliśmy z Droczkiem przygotowani.
Czas było zacząć fazę drugą.
Dwa kilometry papieru toaletowego później czyli na drugi dzień przystąpiliśmy do działania.
Pod pozorem udania się do kibla a nie był to w owym czasie niecodzienny powód – urwaliśmy się z jakichś idiotycznych zajęć zorganizowanych na boisku szkolnym do naszej Sali. Czekał tam już na nas kolega Wojtek. Miał stać na czatach oraz opóźnić ewentualne wejście obcych. Pozdrowiliśmy się krótkim skinieniem głowy i bez słowa przystąpiliśmy do działania.
Raz , dwa i jesteśmy za parawanem.
Jeden rzut oka na rozkład przedmiotów a zaraz potem Droczek kładzie walizkę na łóżku. Ja już czekam gotowy z wytrychem i otwieram pudło walizki jakbym robił to codziennie.
_Prask- prask
Odskakują stanowczo zbyt głośno zatrzaski.
Chciałoby się zatrzymać i posłuchać ciszy ale obaj wiemy że musimy działać sprawnie. Serce wali, rwie się oddech a gdzieś w środku coraz gwałtowniej narasta diaboliczny chichot.
Ale jeszcze nie teraz , jeszcze nie. Działać , działać, działać. Pod starannie złożonymi najtańszymi jeansami z Pewexu znajduję to wreszcie.
Otwieram futerał aparatu marki Zenith z zewnętrznym pomiarem światła. To przy aparacie Yaschica mojego ojca i przy jego światłomierzu – ciężki prymityw. Pierwsza ekspozycja na wyciągniętą rękę.
Ustawienie.
Czas do przyjęcia. Przysłona też.
Druga ekspozycja na wypięta dupę Droczka.
Uważać żeby nie było spodni w kadrze.
Ostrość i rrraz.
Trzasnęła roleta migawki. Lekka korekta przysłony i trzrzassk.
Jest poprawka.
Teraz z przodu. Portret pisiora Droczka. Droczek pomimo swych dwunastu czy trzynastu lat ma pisiora jak dorosły facet.
Nastawy ok. wiec teraz moja kolej . Droczek błyskawicznie się ubiera.
Dupa trzasssk i poprawka . Teraz pisior i gotowe.
I nagle przychodzi nam do głowy ten sam pomysł . W jednej sekundzie tylko spojrzeliśmy na siebie i zadziałaliśmy od razu.
Opada wieko walizki. Droczek opuszcza spodnie ja kładę na walizce aparat nastawiam samowyzwalacz bzzzzzzzzzzzzz metaliczna mucha brzęczy w aparacie a my z wypiętymi dupami śmiejemy się bezgłośnie.
Trzsk migawki jak siarczysty klaps i pędem dalej do roboty.
Przygotowane chusteczki zwijają się jak w ukropie . Aparat , migawka , futerał , o kurrwwaaaa - z powrotem ,>samowyzwalacz – uffffff .
Jeszcze raz futerał. Zamki od walizki-wszystko na swoim miejscu.
Wychodzimy i nagle obaj wracamy. Droczek kładzie na łóżku kopertę na której widnieje przepiękny rysunek mostu. Nie na darmo wiele lat później mój brat zostanie inżynierem – konstruktorem.
W środku koperty natomiast jest niezwykle niechlujnie wyrwana z zeszytu kartka z jeszcze bardziej niechlujnym napisem drukowanymi literami M. O. S. T. a dalej już tylko wyrazy i litery wycięte z partyjnej gazety: Młodzieżowa Organizacja Sadystyczno Terrorystyczna.
Każdą z liter napisał kto inny. M napisał Droczek O napisałem ja S - mój brat a T Wojtek. Jedynie mój brat nie wiedział pod czym się podpisuje. Wojtek dzień wcześniej poprosił go aby narysował mu most na Dunajcu bo chciałby go pokazać swojej mamie. Literę S napisał też na prośbę Wojtka przy okazji czegoś tam. Potem dopisaliśmy i dorobiliśmy resztę. Gdy wyszliśmy z Sali Wojtek był blady jak kreda i bardzo zdenerwowany. Najbardziej nie mógł zrozumieć dlaczego jesteśmy tacy wyluzowani i uśmiechnięci. Nie mogliśmy mu powiedzieć. Jeszcze nie teraz. Dowiedział się dopiero w drodze powrotnej w autobusie.
Po ładnych kilku dniach z rzadka tylko przerywanych uszczypliwymi uwagami i scysjami ze strony pana magistra, pewnego ranka przed drzwiami szkoły pojawił się milicyjny gazik. Byliśmy niemal pewni ze to szykuje się kolejna pogadanka kolonijna o niewypałach albo o ruchu drogowym . Ale tym razem było to coś o niebo lepszego. Postawny pan starszy sierżant sztabowy najpierw zameldował się u dyrektora a w chwilę potem Lech Zaraś znany fotografik przyrody ze swoim dobrze nam znanym dowodem w jednej ręce a walizką w drugiej kłusował już rączo w tamtym kierunku. Parę minut później odjechał na tylnym siedzeniu gazika. Pojawił się dopiero mocno po obiedzie. Nie przywiózł go gazik . Przyszedł pieszo. A właściwie przywlókł się. Dyrektor nie poszedł jak każdego popołudnia wprost do swojego domu. Czekał widać na niego bo po półgodzinnej rozmowie Lech Zaraś wziąwszy swoja walizkę oddalił się bez pożegnania z nami. Na pytanie co stało się z naszym dotychczasowym wychowawcą Dyrektor odpowiadał tylko
-Musiał pilnie wyjechać w ważnych sprawach osobistych.
Tato Wojtka miał rację – zakłady fotograficzne zawsze kapują.
Wisiało nam co się dalej z nim stanie. Najważniejsze było to że zwyciężyliśmy.
I że więcej go już nie zobaczymy. Ostatni tydzień kolonii oraz nasz męski honor został uratowany.

Brak głosów

Komentarze

Bardzo sympatyczny tekst. I niezwykle interesujący, szczególnie dla kogoś, kto tak jak ja nigdy nie był na koloniach. ;-))). Czy mógłbym prosić o bliższe wyjaśnienia odnośnie do nieznanej mi zupełnie techniki cienkiej marchewy???;-). Poważnie!

Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#264724

Dzięki za pochwałę tekstu:)

Cienką marchewę konstruowało się skręcając ręcznik wzdłuż długiego boku. Narożnik krótkiego boku trzymało się podczas skręcania cały czas w przednich zębach tak , że materiał był napięty. Skręcanie zaczynało się od przeciwległego trzymaniu boku tak aby zacząć zwijanie niejako pod kątem aby w ostatecznej fazie brzeg zwiniętego ręcznika stanowił równą wzdłużną krawędź marchewy. Dzięki temu marchewa nie dosyć , że była niezwykle ściśle zrolowana co dawało jej dobrą bezwładność to jeszcze zachowywała pewną elastyczność dzięki czemu dobrze " ciągnęła". A przy tym była cienka. Można było innymi słowy zadać nią cios o dosyć dużej sile obalającej, niezwykle silny i szybki a co nie mniej ważne dotkliwy. I co także istotne dawał się taki cios szybko powtórzyć. Należy tu dodać, iż najlepsze efekty osiągało się gdy ręcznik przeznaczony na marchewę był nieco mokry. To wszystko w połączeniu z techniką zadawania ciosów wykorzystującą te zalety dawało sporą przewagę nawet w wypadku większego i silniejszego przeciwnika.

Vote up!
0
Vote down!
0

Nie jestem pewien czy podążam we właściwym kierunku , więc na wszelki wypadek nie zbaczam z kursu.

#265795

Najuprzejmiej dziękuję, choć - niestety - nie będę miał już chyba okazji do praktycznego zastosowania tej techniki. ;-)

Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#265804