Wspomnienia 13 XII cz.2

Obrazek użytkownika Leopold
Blog

Stan wojenny
Byłem przekonany, że komuniści zamierzają już kończyć "karnawał "Solidarności" i powiedziałem to wyraźnie na ostatnim posiedzeniu Zarządu Regionu. Sądziłem, że stan wyjątkowy ("stan wojenny" był nieprzewidziany w konstytucji) będzie wprowadzony jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, a wskazywało na to przedłużenie służby wojskowej. Zazwyczaj żołnierze, którym kończyła się zasadnicza służba wojskowa szli "do cywila" na jesieni. Tym razem przedłużono im służbę, bo władze uznały, że ci żołnierze są pewniejsi, niż nowy rocznik "skażony" już ideami "Solidarności". Ponadto służba bezpieczeństwa zaczęła nam intensywnie zakłócać łączność z gdańską centralą – teleksy wychodzące z Komisji Krajowej miały tak wiele literówek, że bywały nieczytelne. Wprowadziliśmy wtedy nocne dyżury w naszym biurze. Niewiele to dało.
Przekonaliśmy się o tym, gdy naszego związkowego kolegę wybuch stanu wojennego zastał podczas nocnego dyżuru w biurze Zarządu Regionu. Naprzód usłyszał tupot ciężkich butów, potem wyłamując drzwi wpadła do biura gromada zomowców i zaczęła przesypywać do worków zawartość szaf i szuflad. Mój kolega w szoku zażądał pokwitowania "przejętego mienia" i takie pokwitowanie otrzymał. Nazajutrz kartka z pokwitowaniem rozsypała się na biały proszek...
"Siły porządkowe" działały w ogromnym pośpiechu i dość niechlujnie – koledzy, którzy z ciekawości przyszli następnego dnia do biura, zobaczyli, że "obejścia" nikt nie pilnuje i na "naszych" piętrach wszystkie pokoje są pootwierane. Wynieśli wtedy maszyny do pisania, ryzy papieru i kasetkę z pokaźną sumą pozwalającą na wstępny "rozruch" podziemnej działalności. Z dzisiejszej perspektywy zaczynam mieć wątpliwości, czy było to przeoczenie SB, czy działanie celowe, bowiem znamy już wypowiedź gen. SB Krzysztoporskiego, który mówił, że opozycji nie należy niszczyć tylko kontrolując operacyjnie wspierać, a nawet...finansować.

Wyłamywanie drzwi, często z futryną, podczas zatrzymywania internowanych wynikało chyba nie tylko z wrodzonego komunistom bestialstwa i chęci zastraszenia, co z działania pod presją czasu – musieli w krótkim czasie internować wiele osób w mieście z list proskrypcyjnych, których układanie rozpoczęto natychmiast po "porozumieniach sierpniowych" 1980 roku.

Szybko rozpoczęliśmy "inwentaryzację" internowanych i policzyliśmy, że w województwie koszalińskim zatrzymano 38 osób, a wśród nich dwie nie będące członkami naszego związku. To fakt mało znany, ale przy okazji stanu wojennego zatrzymano także działaczy ukraińskich. Tak się złożyło, że córka jednego z nich była uczennicą mojej żony w szkole muzycznej, w ten sposób poznałem p. Kołesara, który powiedział mi, że milicja koszalińska wykonywała tylko zlecenie z Kijowa, gdzie przebywał w lecie i spotykał się ze środowiskami niepodległościowymi. Dość szybko obaj internowani Ukraińcy wyjechali z rodzinami do Kanady. Tak więc komuniści przewidywali przyszłe kłopoty z Ukraińcami starając się trzymać ich z dala od Europy – najlepiej w Kanadzie.
My - członkowie zarządu- spotkaliśmy się bodaj już 14 grudnia w składzie mocno okrojonym w mieszkaniu prywatnym, aby się zastanowić co robić. Bojowość, szczególnie najradykalniejszych z nas, wyraźnie przygasła. Ktoś powiedział, że podjął się pracy w legalnej "Solidarności", a na nielegalną, to on się nie pisze, inny - nie może działać, bo ma dzieci (wszyscy mieliśmy dzieci). Ktoś skomentował "pełno nas, a jakoby nikogo nie było". Zdecydowaliśmy, że trzeba poczekać na dyrektywy z gdańskiej "centrali" i skoncentrujemy się na pomocy rodzinom internowanych kolegów, bo nic innego nie da się robić.
W naszym województwie tylko w jednym zakładzie pracy załoga zdecydowała się na strajk okupacyjny - była to "Unitra" w Białogardzie, gdzie rozpoczęto strajk najwcześniej w Polsce – od razu w poniedziałek 14 grudnia. Szybkość i metodyczność reakcji władz wskazywały, że wcześniej drobiazgowo opracowano procedury i instrukcje. Tu nie było miejsca na żadne improwizacje, czy działania ad hoc. Był pluton szturmowy do forsowania bram, był pluton specjalny do ew. "mokrej roboty", jednostki zabezpieczenia technicznego, sekcja konwojująca z samochodem – więźniarką, ambulanse, wozy strażackie, a nawet dyżurny prokurator.
Zakład został natychmiast otoczony przez wojsko, milicję i jednostki ZOMO, a ilość użytych funkcjonariuszy znacznie przewyższała liczbę strajkujących i 15 grudnia nad ranem przystąpiono do "odblokowania" zakładu. Tu posłużono się pewnym pułkownikiem MO, który wystąpił z apelem o wyjście z zakładu "po dobroci", gwarantując, że nie będzie żadnych represji. Dał nawet "słowo oficera MO PRL". Jak tu nie wierzyć słowu oficera MO? Robotnicy wyszli z zakładu i zostali skierowani do sali gimnastycznej pobliskiej szkoły, a tam do akcji wkroczyli funkcjonariusze SB i aresztowali "prowodyrów" (miałem okazję ich poznać we wrocławskim więzieniu). Niewykluczone, że pułkownik ów został "przekręcony" przez kolegów z SB tak samo jak strajkujący robotnicy.
Wiele wskazuje na to, że przyjęta przez "Solidarność" taktyka strajku okupacyjnego, jako reakcji na atak, była tą najbardziej pożądaną przez władze. Czy ktoś podsunął naszym przywódcom związkowym właśnie taką odpowiedź? Aparat represji był perfekcyjnie przygotowany do takiej stopniowej pacyfikacji poszczególnych zakładów. Znacznie bardziej kłopotliwe i wizerunkowo fatalne było by tłumienie wielotysięcznych demonstracji, gdyż w myśl założeń pierestrojki przywódcy komunistyczni mieli wkrótce przywdziać kostium szczerych demokratów – Europejczyków, subtelnych humanistów i pacyfistów, którym to wizerunkiem czarują nas do dziś brylując po brukselskich salonach.
Krwawa pacyfikacja kopalni "Wujek" była działaniem celowym, które miało pokazać członkom związku, że władze nie cofną się przed niczym. Strzelano tak, by zabić (rany głównie w głowę), a sprawcy mieli zabezpieczoną bezkarność dzięki prostemu trickowi – celowo pomieszano broń używaną przez pluton specjalny ZOMO, przez co nie można było ustalić, kto kogo zabił. Sędzia Piwnik powiedziała, że śledztwo musi wykazać, że "Kowalski zabił Nowaka", a jeśli to będzie niemożliwe, nie da się postawić komukolwiek zarzutu – najwyżej za bałagan przy wydawaniu broni. Ta zbrodnia z pewną ilością ofiar była wkalkulowana w scenariusz, a generał Jaruzelski mógł później mówić, że zamach majowy Piłsudskiego z 1926 roku pochłonął życie większej ilości ludzi..
W "Wujku" zginął 21 – letni koszalinianin Jan Stawisiński, który został postrzelony w głowę. Młody, silny i wysportowany zmarł dopiero po tygodniu. Tak szybko zorganizowano dyskretny pogrzeb, że my- członkowie "Solidarności"- nie zdążyliśmy się wszyscy powiadomić. Ale zebrało się nas kilkudziesięciu, wśród licznych esbeków, którzy "ochraniali" uroczystość. Byłem na tej uroczystości i napisałem relację w naszej podziemnej prasie. Pogrzeb ten złośliwie zakłócano przez jeżdżące non stop radiowozy z włączoną sygnalizacją dźwiękową.
Proces oprawców z "Wujka" ciągnął się przez 27 lat (!) i przez te wszystkie lata matka zamordowanego śp. Janina Stawisińska jeździła nocnym pociągiem z Koszalina do Katowic na każdą rozprawę!

Kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego przeżyłem w nerwowej atmosferze, udając się na noc do mieszkającego opodal kolegi – kompozytora i dyrygenta Kazimierza Rozbickiego. Kazika znałem jeszcze ze studiów w Warszawie, gdzie studiował 3 lata wyżej ode mnie, ale był około 10 lat starszy. W latach pięćdziesiątych, jako młody chłopak współpracujący z antykomunistycznym podziemiem spędził jakiś czas w stalinowskim wiezieniu, gdzie nabawił się gruźlicy. Dlatego rozpoczął edukację znacznie później. W jego parterowym domku przechowywałem też moje solidarnościowe archiwum. Kazik "skitrał" moje papiery tak dokładnie, że nie było potem możliwości dostać się do nich. Już w "wolnej Polsce" chciałem odzyskać moje archiwum, ale powiedział mi, że są wciśnięte gdzieś głęboko, pod jakimiś materiałami budowlanymi, a będzie można do nich dotrzeć dopiero przy okazji remontu. Niedawno będąc w Koszalinie i odwiedzając nasze osiedle zauważyłem ekipy remontowe przy jego domu. Ze smutkiem dowiedziałem się, że właściciel już 2 lata nie żyje, a domek został sprzedany razem z ekstra bonusem - moim archiwum.
17 grudnia do miejsca mojego ukrywania się przyszła roztrzęsiona żona. "Byli! powiedziałam, że męża nie ma, a oni, że przyjdą jeszcze raz i żeby mąż raczej był, żeby nie musieliśmy się szukać". Wtedy miałem naprawdę duży dylemat, ale już wiedzieliśmy, że nasi internowani koledzy nie zostali rozstrzelani, żyją i nie pojechali "na wschód". W końcu postanowiłem wrócić do domu, wychodząc z założenia, że nie robiłem nic nielegalnego.
Gdy przyszli, dostałem od nich radę, by się ciepło ubrać i zabrać papierosy, jeśli palę. Byłem w Koszalinie postacią znaną i cenioną – wojewodowie, sekretarze i prezydenci kłaniali mi się w pas, bo udatnie "zabezpieczałem im odcinek kultury". Może dlatego dwaj funkcjonariusze byli skłonni zdjąć obuwie, by nie zadeptać parkietów, ale dowódca powiedział, że nie może zdjąć, bo ma nieświeże skarpetki - od trzech dni nie zdejmował butów. Pomyślałem, że reżim, którego siepacze są tak subtelni, musi upaść...Na trwożliwe pytanie żony "na jak długo" padła odpowiedź "to będzie zależało poniekąd od męża". Zostałem przewieziony do Komendy Wojewódzkiej MO. Oczywiście nic nie zależało "od męża" – była to rutynowa tzw. "rozmowa profilaktyczno - ostrzegawcza", jakich w naszym regionie przeprowadzono 41 (wg. sprawozdania SB). W budzącym grozę gmachu Komendy Wojewódzkiej MO zostałem przyjęty przez uprzejmego funkcjonariusza ("panie Janku, może herbatki, może koniaczku") i ten wersal wprawiał mnie w zakłopotanie. Oczywiście odmówiłem poczęstunków. Czyżbym miał czuć się zobowiązany i jakoś się zrewanżować?
Funkcjonariusz okazał się człowiekiem o wrażliwej duszy i mówił, że jest miłośnikiem kultury, co chyba wynikało z zakresu jego obowiązków, bowiem odpowiadał za "ochronę obiektów kultury" w Koszalinie. W tym czasie codziennie dochodziło do wyłączeń prądu i właśnie podczas naszej pogawędki zgasło światło. Esbek zapewnił, że zaraz włączy się agregat, ale się nie włączył (ukradli paliwo?), na tę sytuację też był przygotowany - wyjął świeczkę z kasy pancernej i resztę rozmowy toczyliśmy w romantycznej atmosferze przy blasku świecy. Dostałem do podpisania druk z zobowiązaniem do zaprzestania łamania prawa – była to tzw. "lojalka". Powiedziałem, że nie mogę tego podpisać, bo nigdy nie łamałem prawa.
Z uwagi, że już byłem molestowany przez SB, nie było mnie na tajnym zebraniu w wilii naszej koleżanki z zarządu – późniejszej parlamentarzystki Gabrieli Cwojdzińskiej, a ustalano wtedy konspiracyjne władze zarządu regionu. W dokumentach SB istnieje z tego zebrania bardzo dokładna relacja łącznie z uwagą "rola Cwojdzińskiego ograniczała się do parzenia i podawania herbaty". Śp. Andrzej Cwojdziński był założycielem i długoletnim dyrektorem Filharmonii Koszalińskiej, nie działał bezpośrednio w związku, ale był jego sympatykiem.
Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że konfidenci są wśród nas, ale nie mieliśmy pojęcia o skali infiltracji. Dziś wiemy, że wśród delegatów na I Krajowy Zjazd „Solidarności” było 300 konfidentów, a gen. Kiszczak chwalił się, że wpompował w związek 3 dywizje swoich ludzi (wśród 16 działaczy Zarządu Regionu w Pile było 11 tajnych współpracowników!).

W tym czasie w prasie i telewizji pokazywano dzidy, maczugi, kastety rzekomo znalezione w biurach "Solidarności", a literat Żukrowski mówił o "krwawej łaźni jaką zamierzano nam urządzić!". Przestraszonym towarzyszom w partyjnych komitetach pokazano "listy osób do zamordowania przez Solidarność znalezione w biurze związku”, a jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był siedemnasty na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: "Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?".

Warto od czasu do czasu przypominać czym był stan wojenny, zwłaszcza że trafiają się osobnicy (także wśród tzw. "legendarnych opozycjonistów"), którzy bezczelnie ośmielają się twierdzić, że "teraz jest gorzej niż w stanie wojennym". Ponieważ wielka rzesza młodszych ludzi nie pamięta tamtych czasów, mogą oni dojść do wniosku, że "dyktatura Kaczyńskiego" niewiele się różni od dyktatury Jaruzelskiego. Tylko ludzie urodzeni przed 1970 rokiem pamiętają te rozstawione na ulicach koksowniki, przy których ogrzewali się żołnierze, łoskot czołgowych gąsienic po bruku, godzinę policyjną, patrole legitymujące przechodniów i sprawdzające im torby, zakaz podróży poza miejsce zamieszkania, tekst "rozmowa kontrolowana" w słuchawce telefonicznej.
Dodając uciążliwości dnia codziennego - kompletnie puste sklepy, kartki na podstawowe artykuły (nie tylko żywność), kilometrowe kolejki po benzynę, codzienne wyłączenia prądu, wiadomości o aresztowaniach i zwolnieniach z pracy – wszystko to tworzyło naprawdę przygnębiającą atmosferę.
Przed jednostką wojskową w Koszalinie utworzono stanowiska ogniowe z artylerią (!) chronione workami z piaskiem. Ponoć mieszkaniec pobliskiego bloku prosił, aby przesunąć lufę trochę w lewo, bo mierzy prosto w jego okno... Później dowiedziałem się od pewnego oficera, że krążące po mieście w celu zastraszania ludności opancerzone transportery (tzw. "BTR-y") faktycznie stanowił jeden wóz, któremu codziennie przemalowywano numery. Ale dla nas, solidarnościowców, nie był to czas błazeńskiej maskarady, lecz grozy – codziennie spodziewaliśmy się rewizji, zatrzymania, czy zwolnienia z pracy, no i wszyscy słuchaliśmy radia Wolna Europa usiłując wyłowić z jazgotu zagłuszarki strzępy informacji.

Po okresie pracy ponad siły, nagle znalazłem się na przymusowych wakacjach, bo teatr, jak wszystkie instytucje kultury, został zamknięty. Ponieważ nie byłem przyzwyczajony do bezczynności, będąc właścicielem maszyny do pisania, przepisałem w kilku egzemplarzach  "Zniewolony umysł" Cz. Miłosza.
Ludzie czuli spontaniczną potrzebę działania starając się przełamać frustrującą atmosferę wielkiej niemożności. Przychodzili do mnie różni ludzie. Pamiętam konspiratorów, którzy przedstawili się pseudonimami ("Dąbrowa, Wieniawa") i przyjechali aż z Warszawy próbując budować struktury terenowe. Mój powinowaty Andrzej Stypułkowski, który był na gdańskim zjeździe w Oliwii jako tłumacz francuskiego, przywiózł napisany przez siebie program. Pamiętam z tego dość nierealnego programu założenie, że partie rozwiażą się, gdy tylko zostaną wybrani posłowie, aby uniknąć rozproszenia politycznego i partiokracji utrudniających procesy legislacyjne. Program ten udało nam się wydrukować na powielaczu spirytusowym. Niestety, fioletowy tekst był ledwie widoczny, a odcyfrować go byliby w stanie co najwyżej analitycy z SB. Cały nakład został "skitrany" i podzielił los innych utopijnych programów – znalażł się na śmietniku historii. Wszystkie te - z góry skazane na niepowodzenie działania - wskazują na niemożność pogodzenia się z sytuacją, czy wręcz przymus aktywności nawet kosztem ryzyka.

Po jakimś czasie okazało się, że pewien mój znajomy pracuje w ratuszu przy wydawaniu pozwoleń na podróże "poza miejsce zamieszkania". Został on oddelegowany do pracy w Urzędzie Miejskim z zamkniętego Miejskiego Domu Kultury. Zaopatrzył mnie w plik opieczętowanych zezwoleń in blanco – musiałem tylko wypełnić "cel podróży" i adres do którego miałem zamiar się udać. Mając czas i "mocne" papiery zacząłem wędrować po miastach, w których miałem znajomych "antysocjalistów". Bywałem we Wrocławiu, Poznaniu i Krakowie, wszędzie pozyskując nielegalną prasę podziemną. Po powrocie robiłem kompilację tekstów, czasem dodając własny komentarz, przepisywałem w kilku egzemplarzach i rozdawałem znajomym do dalszego powielania. Szybko zgłosił się do mnie członek zarządu regionu - Henryk Kaliszewski, który zorganizował druk i kolportaż – sprawy chyba jeszcze ważniejsze niż pozyskiwanie wiadomości i redagowanie. Gazeta ukazywała się całkiem długo, a ciekawostką może być fakt, że drukarze nigdy nie "wpadli" – ujawnili się dopiero w 2006 roku, gdy PiS objął rządy, widocznie uznając, że staliśmy się już wystarczająco niepodlegli.

Raz podczas mojej „konspiracyjnej” podróży do Krakowa spotkałem późniejszego ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza i pamiętam go jako ideowego młodzieńca. Później związał się on z półlegalnym (tolerowanym) ruchem Wolność i Pokój, niewątpliwie inspirowanym przez służby, bo z jego szeregów wyrośli „twórcy UOP”, którzy potem prowadzili weryfikację funkcjonariuszy SB (sic!). Zanim został żałosnym ministrem, prowadził ponoć jakieś interesy „na wschodzie”, ale ten szczegół jest obecnie pomijany w biografii polityka. Rosjanie mają „technologię” przemiany ludzi w sterowalne marionetki. Czy mieli jakiś udział w ewolucji Sienkiewicza od patriotycznego młodzieńca do agresywnego bojownika postępu?
Mój znajomy – długoletni dyrektor muzeum w Koszalinie, ojciec ministra -"Jul" Sienkiewicz ponoć na starość wyrywał sobie włosy z głowy z rozpaczy, że jego syn tak bardzo "zszargał" zobowiązujące nazwisko.
Chwilę grozy przeżyłem podczas jednej takiej wyprawy, której najdalszym celem był Kraków. Zamierzałem się tam zatrzymać u mojego starszego kuzyna Leszka Martiniego, który był jednym z twórców Instytutu Katyńskiego. Dr Martini był inżynierem projektującym linie wysokiego napięcia i na konkurs ogłoszony przez ministerstwo w sprawie oszczędzania energii zgłosił pomysł, aby zaprzestać zagłuszania audycji Wolnej Europy. Obliczył on dokładnie, jakie oszczędności można w ten sposób uzyskać, bo zagłuszanie wymaga dziesięciokrotnie więcej energii, niż nadawanie. Nagrody jednak nie dostał...
Ponieważ zbliżała się godzina policyjna, nie miałem szans dotrzeć do kuzyna, wróciłem na dworzec, by spędzić noc w poczekalni. Okazało się to bardzo ryzykowne, gdyż przez całą noc wśród zmęczonych, koczujących tłumów, krążyły liczne patrole wybierając ludzi na szczegółowe rewizje, a ja byłem wręcz "nafaszerowany" gazetkami z Wrocławia i Poznania. W pewnym momencie do miejsca, w którym siedziałem podszedł patrol... ale do rewizji wzięli człowieka siedzącego obok mnie. Moja metoda była skuteczna – gdy żołnierze przechodzili, tępym wzrokiem patrzyłem w dal i jadłem kanapkę. Tę samą kanapkę "jadłem" aż do rana...

Ponieważ wszelkie imprezy kulturalne przez dwa miesiące były odwołane, teatr nie grał przedstawień i nie ponosił związanych z tym kosztów. Dlatego nasza instytucja uzyskała znakomite efekty finansowe – to jeden z paradoksów gospodarki socjalistycznej. Wypłacono całej załodze "trzynastkę" i "czternastkę". Przymusowe wakacje miały swoje zalety, jednak wszyscy przyjęliśmy z ulgą "odmrożenie" działalności teatru, choć jego wnętrze wyglądało już inaczej – zamiast biuletynów "Solidarności" wiszących na zapleczu, pojawiły się tam propagandowe plakaty zohydzające związek. Ktoś (antysocjalista?) systematycznie zrywał te plakaty.

W tych okolicznościach zjawił się w teatrze Andrzej Strzelecki, by reżyserować własną sztukę pt. "Clowni". Było to przedstawienie bardzo nietypowe – z małą obsadą, w konwencji ni to kabaretu, ni to wygłupów cyrkowych, lecz pełne aluzji i podtekstów politycznych. Spektakl odniósł sukces i był później nagradzany na rozmaitych festiwalach.
Jednym z najprzyjemniejszych wydarzeń dla ludzi teatru są bankiety po udanej premierze. Niestety w bankiecie po premierze "Clownów" nie uczestniczyłem, gdyż jako szczęśliwy posiadacz pojazdu samochodowego marki "Syrena" właśnie naprawiałem ów pojazd gdzieś na poboczu drogi. "Syreny" były znane z awaryjności i każdy użytkownik woził ze sobą komplet narzędzi i musiał mieć pojęcie o podstawowych naprawach. Ponieważ miejsce, gdzie mój pojazd się "zawiesił" nie było zbyt odległe od teatru, udałem się tam, by umyć ręce. Wówczas zauważyłem naszego "resortowego" nadzorcę kpt. Izydora Jakubowskiego, jak wchodził do pokoju sekretarza partii. Równocześnie spostrzegłem, że wszystkie korytarze są dosłownie oblepione plakatami propagandowymi, wśród których jeden był zatytułowany "Czy i Ty zarabiałeś tyle w związku?" z kopią listy wypłat z Regionu Łódzkiego NSZZ Solidarność. Kwoty były rzeczywiście spore, ale manipulacja polegała na tym, że to było wyrównanie wstecz z kilku miesięcy. Związek miał dużo pieniędzy (składki 10 mln ludzi!) i podjęto uchwałę o zwiększeniu wynagrodzeń w regionach powyżej 100 tys. członków (także w naszym regionie). Chciałem to nazajutrz kolegom wyjaśnić.
Gdy w końcu udało mi się uruchomić samochód, było już zbyt późno, by wracać do teatru na bankiet. Następnego dnia dowiedziałem się, jak wyglądało zakończenie wieczoru. Okazało się, że widocznie w braku ważniejszych zadań, SB w Koszalinie postanowiła namierzyć antysocjalistę zrywającego propagandowe plakaty w pomieszczeniach zaplecza teatru. Gmach teatru został otoczony przez funkcjonariuszy SB, a przy wyjściu wszystkim kontrolowano ręce przy pomocy lampy fluorescencyjnej. Afisze były nasączone jakąś substancją i ich dotknięcie zostawiało ślad widoczny w promieniach ultrafioletowych. Esbekom udało się złapać tylko jedną osobę, a była to... żona reżysera Strzeleckiego, która na premierę przyjechała z Warszawy, nie mogła więc wcześniej zrywać plakatów. Pani Strzelecka tłumaczyła się, że podniosła zerwany afisz z podłogi i wrzuciła do kosza. Niefortunna akcja SB wywołała oburzenie całego zespołu teatru. Domagano się natychmiastowego spotkania z autorami prowokacji. Ja zaś znałem nazwisko funkcjonariusza, który "ochraniał" teatr, bo miałem wątpliwą przyjemność poznać go już na początku stanu wojennego, gdy przeprowadzał ze mną tzw. "rozmowę profilaktyczną". Z kolei o jego nazwisku poinformował mnie tajny współpracownik SB zatrudniony w teatrze na etacie inspicjenta mówiąc, że placówki kultury w mieście nadzoruje "major Izydor Jakubowski". Taką też wiadomość "puściłem" do naszej podziemnej "Gazety Wojennej Grudzień 81". Dziś już wiem, że w ten sposób, zmieniając jeden szczegół (nie kapitan, lecz major) SB śledziła źródła i trasy przesyłu wiadomości. Dzięki temu uzyskano dowód na moje powiązania z podziemną prasą "Solidarności".
Kapitan Jakubowski przyszedł na spotkanie do teatru, podczas którego reżyser Strzelecki nie kryjąc wzburzenia mówił, że przyjechał tu działać na niwie artystycznej, a został wplątany w jakąś kryminalną awanturę. Miał pretensje do dyrekcji, która wiedząc, że w teatrze jest "kocioł" nie ostrzegła w jakiś sposób załogi.
Jeden z aktorów zapytał pod jaki paragraf "podpada" zrywanie afiszy. Kpt. Jakubowski odparł, że "coś by się znalazło – niszczenie mienia, czy śmiecenie" i dalej wyjaśnił, że wolno być przeciwnikiem politycznym, ale jeśli przeciwnik polityczny ujawni się w działaniu, to wówczas wkracza on, bo "za to mu płacą". Kapitan przyznał, że "tym razem" akcja się nie udała, ale że na terenie teatru grasuje "przeciwnik polityczny w działaniu" i "oni go znajdą". Funkcjonariusz powiedział to takim tonem, że ciarki po plecach poszły wszystkim "przeciwnikom politycznym" łącznie ze mną.
Kilka dni po premierze "Clownów" do mojego domu weszła grupa sześciu esbeków i rozpełzła się po piętrach. Znaleziono dowody przestępstwa, "przeciwnik polityczny objawił się w działaniu" i zostałem aresztowany. Skonfiskowano mi "narzędzie przestępstwa" - maszynę do pisania, która później, mocą wyroku sądu przepadła "na rzecz skarbu państwa".
Ponieważ byłem postacią znaną nie tylko w kręgach artystycznych, moje aresztowanie wywołało spore poruszenie w mieście, a śp. Andrzeja Strzeleckiego zainspirowało do napisania sztuki pt. "Kazanie", która była wystawiana w następnym sezonie.
W sztuce tej jest wątek "przeciwnika politycznego", skonfiskowanej maszyny do pisania i w ten sposób trafiłem do literatury...

CDN

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (7 głosów)

Komentarze

Konstytucji.

Vote up!
3
Vote down!
0
#1648930

Można zabijać niewinnych ludzi, dawać wilczy bilet na wyjazd z Polski, torturować i wsadzić do więzienia.. A na końcu mieć państwowy pogrzeb z udziałem byłego i ówczesnego Prezydenta czy ministra Obrony Narodowej..

 

Czy wam nie jest wstyd patrzeć w lustro?!

 

Vote up!
2
Vote down!
0

Prezydent Zbigniew Ziobro 2025
Howgh

#1648933

 Zbrodniarz Jaruzelski — był kolejnym sowieckim agentem stalinowskiego NKWD na stołku I sekretarza PPR-PZPR, czyli partii komunistycznej w Polsce. Jaruzelski działał wyłącznie w interesie sowieckich genseków z moskiewskiego Kremla.

Także i stan wojenny w PRL został przez tego agenta wprowadzony wyłącznie w interesie komunistów z Moskwy. Warto o tym przypomnieć w kolejną rocznicę stanu wojennego.

Vote up!
2
Vote down!
0

Przemoc nie jest konieczna, by zniszczyć cywilizację. Każda cywilizacja ginie z powodu obojętności wobec unikalnych wartości jakie ją stworzyły. — Nicolas Gomez Davila.

#1648936

tzw. matrioszką. Pytanie, czy tylko on jeden?

Vote up!
2
Vote down!
0
#1648937