Res privata

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Kraj

Nie wydaje mi się, by ostateczna ocena „okrągłego stołu” i jego konsekwencji, była aż tak trudna, jak to słyszymy z rozmaitych stron. Wystarczy bowiem spojrzeć na to, kto najbardziej skorzystał po tym wydarzeniu, komu jak się wiedzie, kto sobie najbardziej chwali III RP i z jakich względów, a kto pozostał na marginesie nie tylko życia politycznego, ale społecznego i ekonomicznego.

Niedawno zaproszony do radiowej Jedynki przez R. Bugaja jeden z uczestników rozmów „o.s.” J. Olszewski (link do rozmowy z nim pod moim poprzednim postem) zwrócił uwagę na to, że frekwencja przy wyborach 4 czerwca 1989 r. wskazywała na to, że dla sporej części Polaków te wybory to było oszustwo. Ja sam, jak skreślałem wtedy kandydatów solidarnościowych, miałem nieprzyjemne poczucie jakiegoś zamętu, a nawet robienia czegoś wbrew sobie, zwłaszcza że wcześniej wraz z moimi przyjaciółmi i znajomymi protestowaliśmy na ulicy przeciwko dogadywaniu się przedstawicieli opozycji z czerwonymi. Tłumaczyłem sobie, że to poparcie dla starych opozycjonistów ma formę wyłącznie warunkową, że może wnet sprawy zaczną się dalej prostować, ale przecież sam widok „drużyny Wałęsy” budził z jednej strony zaciekawienie, z drugiej zażenowanie. Kandydowanie Holoubka czy Łapickiego, że o Wajdzie nie wspomnę, odbierałem jako klasyczne polskie zamienianie czegoś poważnego w autoparodię – tu zaś chodziło o robienie z parlamentu teatru, a nawet cyrku.

W błyskawiczny sposób zresztą głosy tych, co nawoływali do bojkotu wyborów czerwcowych okazały się całkowicie słuszne. Po pierwsze, gdy przepadła „lista krajowa” zrobiono drugą turę wyborów (co już zostało jednoznacznie zinterpretowane przez wyborców – vide frekwencja), a gdy już powstał parlament, wybrano „generała Jaruzelskiego” na prezydenta, który desygnował „generała Kiszczaka” na premiera. Tak to przecież wyglądało. Już wtedy żałowałem, że poparłem solidarnościowców w wyborach, no ale było za późno. Ponieważ Kiszczakowi kompletowanie gabinetu szło dość opornie, a poza tym powstanie takiego rządu stanowiłoby jawną kpinę z polskiego społeczeństwa, Michnik zaczął „konstruować” nowy rząd, wyjeżdżając ze słynnym hasłem o prezydencie i premierze. Znowu jednak wygrała opcja najgorsza z możliwych, gdyż premierem został kompletnie nieudolny Mazowiecki, ale żeby było wszystko „po Bożemu”, to wicepremierem został Kiszczak, a szefem MON-u Siwicki. Tego rodzaju gabinet nazywany jest całkiem na serio przez niektórych życzliwych „pierwszym niekomunistycznym rządem” w Polsce po II wojnie.

Do tego obrazu dorzucić trzeba słynne, reytanowskie mowy sejmowe Michnika o tym, że nie będzie on walczył bronią nienawiści, co w tłumaczeniu na nasze znaczyło, iż gwarancje nietykalności dla komunistów są niepodważalne, bezprawną zupełnie kwerendę „komisji Michnika” po esbeckich archiwach, no i rzecz jasna, żwawe i zupełnie bezkarne uwłaszczanie się czerwonej nomenklatury. Z czasem więc w całym tym zgiełku zaczęła się pojawiać koncepcja „przyspieszenia” i „użycia siekierki”, dzięki którym Wałęsa mógł w pewnym momencie stanąć po przeciwnej stronie barykady co Mazowiecki, udając tylko, niestety, trybuna ludowego, który na stanowisku prezydenckim zaprowadzi w końcu w zabałaganionym kraju jakąś sprawiedliwość. Jak to się skończyło, to doskonale wiemy.

Ten obraz można by kreślić dalej, ale mija się to z celem. Chcę wyłącznie powiedzieć, że nieprawdą jest to, jakoby „okrągły stół” był jakimś etapem pośrednim w budowie III RP, jakimś „punktem zwrotnym i tyle”, po którym „wszystko już było inaczej” albo „nic nie było takie, jak dawniej”, tj. za komunistycznego reżimu. Nieraz wszak pisze się, ile to wiekopomnych paneuropejskich zmian zapoczątkowały te negocjacje, choć akurat w samej Polsce tych zmian w kierunku budowy normalnego, republikańskiego ustroju i utrwalenia swobód obywatelskich można się doliczyć najmniej. Tymczasem „okrągły stół” stanowił betonowy fundament całego „nowego państwa” i stanowi go, podkreślmy, po dziś dzień. Co więcej, ustalenia okrągłego stołu wciąż i wciąż były udoskonalane i wzmacniane, czego wyrazem był nie tylko 1) słynny czerwiec 1992 r., kiedy Wałęsa znalazł się znowu w okrągłostołowym obozie „walczących z ekstremą”, ale i 2) spektakularne „zapobieganie powstaniu z państwa wyznaniowego”, czemu zgodnie patronowały medialne drużyny Urbana i Michnika oraz 3) „prace nad konstytucją”, w których twórczo połączono stare tradycje komunizmu i świeże postkomunizmu. Oczywiście dość wyczekująca rola Kościoła w całej tej sprawie jest „nie do przecenienia”, choć mówiąc Kościół, powinienem mieć na myśli część hierarchów oscylujących wokół salonu, którzy niestety mieli decydujący głos w kwestii przemian w Polsce.

Nie da się inaczej określić tego, co zdołano skonstruować dzięki tym mozolnym wieloletnim pracom „opozycji demokratycznej” a la Michnik-Kuroń-Geremek-Mazowiecki kooperującej na coraz szerszych polach z komunistami, jak żerowisko – państwo jako zestaw posad, synekur do rozdzielenia, jako coś do złodziejskiego zagospodarowania – nie zaś jako res publica, jako coś w czym udział mają obywatele i dążący do wspólnego, a nie własnego (!) dobra, politycy. Żerowisko, czyli res privata. Coś, co należy do Michnika, do „socjaldemokratów”, do szemranych byznesmenów, którzy gdyby nie „okrągły stół” i jego perspektywiczne ustalenia, nie osiągnęliby na polu ekonomicznym, bazując wyłącznie na swoich umiejętnościach, kompletnie nic; do sprzedajnych sędziów, do skorumpowanych stróżów prawa, do zakłamanych dziennikarzy z Czerskiej i okolic – do tego typu osobników. Ale nie do zwykłych obywateli, którzy czekali na państwo, w którym talent, przedsiębiorczość, determinacja, pomysłowość, wykształcenie zawodowe, inteligencja, UCZCIWOŚĆ, stanowią o sukcesie, a nie przynależność do sitwy, DOJŚCIA i wazeliniarstwo.

Polacy nie oczekiwali zbyt wiele, bo też wiedzieli, kto się do tej władzy pakuje i z jakimi umiejętnościami, ale nawet nie dostali przecież tego, co się im należało jak ludziom, których zmuszono do życia w upodleniu przez dziesiątki lat. Nie ma dróg, nie ma normalnej administracji państwowej, tylko biurokracja przerastająca ludzkie pojęcie, nie ma racjonalnego systemu ubezpieczeń, tylko monstrualne złodziejstwo, nie ma zdrowej służby zdrowia, nie ma porządnej edukacji, nie ma silnej armii – jest jedna wielka parodia państwa. Trudno właściwie powiedzieć, co w ogóle w tej Polsce AD 2009 naprawdę JEST poza rosnącym zadłużeniem i znakomitym samopoczuciem tępych rządzących polityków, którym żerowisko wydaje się najlepszym z możliwych światów. Pal diabli jednak obecną koalicję. Najgorsze jest to, że elita solidarnościowa, która przecież, gdyby nie te dziesiątki, a czasem i setki tysięcy strajkujących, wychodzących na ulice, okładających się z zomolami, nie byłaby w stanie nic zrobić, ma wciąż poczucie, jakby to ona wywalczyła własnoręcznie „zwycięstwo nad komunistami”. Jest to chyba największy skandal „obchodów 20-lecia”.

Ta postawa jednak była akcentowana od samego początku „transformacji ustrojowej”. „Dziki tłum”, jak malowano większość Polaków w makabrycznych wizjach „realistów” i „pragmatyków”, zagrażał a to „bratobójczą wojną domową”, a to „niedojrzałością w budowaniu demokracji”, a to „polskim piekiełkiem”. Cały czas więc trzeba było Polakom przypominać, że tylko światła elita wie, w którą stronę i jak sterować okrętem, w przeciwnym bowiem razie mogą się obudzić straszliwe demony ksenofobii, antysemityzmu, klerykalizmu, nacjonalizmu, no i rzecz jasna „ślepego odwetu” na boguduchawinnych przecież, komunistach.

W rezultacie postanowiono przez 20 lat konstruować kolejną fikcję, a nie normalne państwo. Ślepy prowadził kulawego i dobrze im się wiodło. Elity z czasem tak się zrosły, tak zżyły ze sobą, że odróżnienie dziś czerwonego od różowego jest bardzo trudne, co widać nie tylko po zachowaniu i mentalności Michnika, Frasyniuka czy Mazowieckiego. To zaś, że konsumują te elity owoce swojego własnego porozumienia z komunistami, to nic dziwnego. Zasadziło się drzewo, to i się zrywa z niego to, co na nim wyrośnie, nawet jeśli owoce są zatrute. Jestem bowiem przekonany, w czym zgadzam się z tym, co napisał Rybitzky, że to tylko obecna gerontokracja nasyci się tego rodzaju fruktami, nie zaś następne pokolenia Polaków.

Powiada się nam uporczywie, że komuniści podzielili się władzą, a nawet… oddali władzę. Co dowcipniejsi nazywają to „aksamitną rewolucją”. Jednakże władza władzy nierówna, to chyba kazde dziecko wie. Władza może być realna i czysto formalna. Jak realna władza była rządu Mazowieckiego to pokazał Kiszczak ze swoimi podopiecznymi, gdy sobie ogniska z archiwów esbeckich urządzali. Jak dalece komuniści oddali władzę, to mieliśmy przykład w 1993 i 1995 r., gdy wrócili oni do rządzenia już jako „zalegalizowani czerwoni”. Jak głęboko sięgnęła „rewolucja”, to widzimy po dekomunizacji i lustracji (o majątkowej nie wspomnę), jak też po ciągnących się w nieskończoność procesach dotyczących zabójstw protestujących przeciw czerwonej władzy robotników czy procesach dotyczących wojny jaruzelsko-polskiej. Jak moralnie zaszliśmy daleko to doskonale i dobitnie pokazał nam Urban ze swoją gadzinówką oraz ostentacyjnymi szyderstwami z Jana Pawła II, katolicyzmu, duchowieństwa, ludzi religijnych – szyderstwami, po które komuniści nie sięgali za czasów peerelu! Jaką wolność słowa i wolność prasy nam zafundowano pokazał oligopol medialny jaki utworzono na przełomie lat 80. i 90., ku zgodnej uciesze różowych i czerwonych.

Tak więc zamiast świętowania należałoby urządzić stypę po nadziejach, jakie Polacy wiązali z budową nowego państwa. Nadziejach w 1989 r. stanowczo przedwczesnych.

Brak głosów