Wdowy smoleńskie - fragment 13

Obrazek użytkownika Redakcja
Kraj
Zapraszamy do lektury kolejnej części wydanej przez wydawnictwo Rafael pod patronatem Niepoprawnych książki "Wdowy smoleńskie". Dziś pierwsza część rozmowy z Zuzanną Kurtyką


IPN to była walka o rząd dusz, o przetrwanie naszego narodu

Kiedy dowiedziała się Pani, że mąż wybiera się z prezydentem Lechem Kaczyńskim do Katynia? Jak mi wiadomo, nie przepadał on za obecną Rosją...
To prawda, że nie przepadał za Rosją, która nadal nie jest państwem demokratycznym i praworządnym. Trudno, żeby taki kraj cieszył się sympatią.
Dwa albo trzy tygodnie przed planowaną podróżą Janusz dowiedział się, że został zaproszony przez prezydenta w skład delegacji, która miała 10 kwietnia lecieć do Katynia. To nie było zaproszenie, które można by odrzucić. Złożyło się na to wiele okoliczności. Janusz nie mógł odmówić prezydentowi, najważniejszej osobie w państwie. Miał dla niego wielki szacunek ze względu na sprawowaną funkcję. Postawa państwowca była jego kluczową postawą przez całe życie. W związku z tym do głowy by mu nawet nie przyszło, że może odmówić.
Znamienne jest stwierdzenie mojego młodszego synka Krzysia: 9 i 10 kwietnia miałam konferencję naukową w Mszanie Dolnej i ze względu na niedużą odległość nie spałam tam, tylko wróciłam w piątek wieczorem do domu. Minęliśmy się w drzwiach, pożegnaliśmy się. On przez noc z piątku na sobotę jechał do Warszawy. Czekał na mnie, żeby Krzyś nie został sam. Po tej katastrofie mówiłam do synka, że gdybym mogła przypuszczać, że tak właśnie będzie, to wpakowałabym się samochodem w pierwsze lepsze drzewo z dużą prędkością i Janusz by nie poleciał. Krzyś popatrzył na mnie z politowaniem i kiwając głową zadał mi tylko jedno pytanie: „I ty myślisz, że on by nie poleciał?”.
To właśnie obrazuje postawę Janusza, jeśli chodzi o poczucie obowiązku względem państwa i instytucji, którą reprezentował. Sądzę, że już mało kto w taki sposób myśli i funkcjonuje w naszym kraju. To są pojedyncze osoby. Jego postawa była tak wyrazista i tak dominująca, że nawet dziecko to wyczuwało.
Jeśli chodzi o ten feralny wyjazd do Katynia, to ja sama miałam jakieś takie mieszane uczucia. Z jednej strony nie bardzo wiedziałam, o co mi chodzi. Pamiętam, że chodziłam i jęczałam, że nie podoba mi się ten wyjazd. Nie bardzo wiedziałam dlaczego. Zanudzałam właściwie Janusza, który pytał, czy uważam, że nie powinien jechać. Przy tak postawionym pytaniu moja odpowiedź była oczywista. Wiedziałam, że nie powinnam go zatrzymywać, chociaż był to jego pierwszy wyjazd do Rosji. Z założenia tam nie jeździł. Ludzie z IPN wyjeżdżali do Moskwy. Prowadzono tam różne rozmowy, między innymi w sprawie przekazywania dokumentów dotyczących ludobójstwa, zbrodni dokonanych na polskich jeńcach wojennych. Janusz jeździł wszędzie na wschód: na Ukrainę, Litwę, Białoruś, natomiast do Rosji nigdy nie pojechał. To był jego pierwszy i ostatni raz.

Dlaczego nie jeździł do Rosji?
Mówił, że do Rosji nie pojedzie, bo nigdy by stamtąd nie wrócił. Wówczas nie traktowałam tego poważnie. Kwitowałam to wzruszeniem ramion. Ale zawsze na pytanie, dlaczego nie chce tam jechać, odpowiadał tak samo.

Pani mężowi Katyń był bardzo bliski. Od tego praktycznie wszystko się zaczęło – utrata przez Polskę niepodległości, walka z kłamstwem katyńskim. Tym przecież się zajmował. Przed śmiercią napisał jeszcze wstęp do książki o Katyniu wydanej przez IPN. Czy nie było dla niego ważne oddanie hołdu i pomodlenie się na grobach zamordowanych polskich oficerów?
Myślę, że Janusz nie odczuwał potrzeby odwiedzenia Memoriału Katyńskiego. Natomiast odczuwał potrzebę dbania o pamięć pomordowanych i ukazywania prawdy o ludobójstwie na terenach Rosji. Pisały do niego rodziny katyńskie o różnych sprawach. Nigdy nie traktował tego obojętnie, zawsze starał się zrobić, co mógł, pomóc. Jego zaangażowanie w sprawę Katynia było ogromne. Świadczą o tym chociażby liczne książki i prowadzone przez IPN śledztwo. Materiały dowodowe są jednak w rosyjskich archiwach nadal niedostępne dla Polski.
Sam wyjazd miał też inny aspekt, zupełnie nieoczekiwany i wcześniej niezamierzony. Sprawa polska w siedemdziesiątą rocznicę ludobójstwa w Katyniu została odpowiednio rozegrana przez Rosję. Wspaniale wykorzystano konflikt między premierem a prezydentem. Był to majstersztyk manipulacji politycznej. Rosja rozdzieliła te wizyty. W efekcie sprawa Katynia podzieliła społeczeństwo polskie. Znalezienie się w delegacji razem z prezydentem było więc formą zamanifestowania swojego stosunku do tego, co Rosja w tej sprawie zrobiła. Tak Janusz pojmował swój udział w tej delegacji.

Mąż Pani we wszystko bardzo mocno się angażował. Przykładem może tu być NZS, gdzie przysięgał walczyć z reżymem komunistycznym aż do poniesienia ofiary z życia. Zawsze prezentował bardzo zdecydowaną postawę. Walka do końca była wpisana w jego życie. Tak samo postępował, kierując IPN-em...

W IPN-ie mieli poczucie, chyba wygenerowane przez Janusza, że są na froncie i ciągle toczą walkę. To była walka o rząd dusz, o przetrwanie naszego społeczeństwa, o jego świadomość narodową. Nie było to łatwe. Ciężkie są zmagania, gdy wroga nie widać. Wszyscy, którzy współpracowali z Januszem, począwszy od pracowników ochrony, mieli poczucie misji. Kiedyś byłam świadkiem, jak jeden z takich pracowników z Wieliczki zwrócił się do męża tymi słowami: „Melduję posłusznie, panie prezesie, że...”. Tutaj nastąpiła informacja o wykonanym zadaniu. Również kierowcy IPN-u, wydawałoby się niezaangażowani w działalność merytoryczną Instytutu, mieli poczucie, że są cały czas w gotowości, na służbie i meldują się na rozkaz.
Myślę, że ludzie z IPN-u odczuwają teraz pustkę, bowiem wcześniej cały czas pracowali aktywnie.

Tuż przed katastrofą nasiliły się ataki na IPN. Z pewnością Janusz Kurtyka przyjmował je bardzo osobiście. Podobno mówił swoim najbliższym pracownikom, żeby się za niego modlili...
To powiedział ks. Szczepaniak, przynajmniej mnie. Jak usłyszałam to pierwszy raz, to właściwie byłam bardzo zdziwiona i doszłam do wniosku, że to chyba jakaś nadinterpretacja słów Janusza. On nie był tego typu człowiekiem. Na pewno był wierzący, ale nie przywiązywał w swoim życiu wielkiej wagi do duchowości. Starał się być porządnym człowiekiem i tyle. Nie bardzo pasuje mi to do niego, ale człowiek zachowuje się różnie w różnych momentach. Nie jest to więc wykluczone.

W jakich okolicznościach dowiedziała się Pani o katastrofie?
W sobotę rano wracałam do Mszany Dolnej na konferencję. Wyjechałam już za Wieliczkę, gdy zadzwoniła moja mama, mówiąc, że właśnie usłyszała w radio, że coś się stało z samolotem prezydenta. Powiedziała, że spadł i że się pali. Wtedy od razu wróciłam do domu. Włączyłam telewizor i dowiedziałam się, że samolot się rozbił i wszyscy zginęli.

Od razu uwierzyła Pani w ten komunikat?
Trudno było nie wierzyć w to, co się zdarzyło. Telewizyjne relacje były wiarygodne. Natomiast bardzo dużo kosztowała mnie wiadomość, jakoby trzy osoby miały przeżyć. Czekanie, kto przeżył. Ta nadzieja, że a nuż może się udało, że to może on.
Parę lat temu zdarzyła się podobna sytuacja. Wiązało się to z zamachem terrorystycznym w londyńskim metrze. Janusz był wtedy w Londynie i w ten właśnie dzień rano miał jechać na lotnisko Heathrow. Jak sobie obliczyłam wszystko po kolei, to właśnie w tym momencie miał się znajdować w centrum, gdzie wybuchły dwie bomby. Przeżyłam wówczas koszmar. Nie mogłam się do niego dodzwonić. Słuchając telewizji, oglądając relacje, byłam maksymalnie zdenerwowana. Nagle zadzwonił telefon. To był Janusz. On się zawsze wszędzie spóźniał, odkąd pamiętam, od wczesnej młodości. Wcześniej dwa razy się spóźnił na samolot na Heathrow. Raz z dramatycznymi konsekwencjami. Musiał wracać przez Wiedeń z przesiadkami, czekając na wolne miejsca w samolotach. Nauczony tym doświadczeniem, tym razem na lotnisko wybrał się dwie godziny wcześniej. Dzięki temu uniknął wybuchu w metrze.
Dziesiątego kwietnia czekałam, że może zadzwoni tak jak wtedy. Każdy kolejny telefon – a dzwonili wtedy różni ludzie ze słowami pociechy, wsparcia – kosztował mnie ogromnie dużo. Za każdym razem podnoszenie słuchawki i rozczarowanie, że to jednak nie jego głos.

Co Pani wówczas myślała? Samoloty spadają przecież z różnych powodów. W ostatnich latach uaktywniły się też grupy terrorystyczne dokonujące zamachów lotniczych.
Nie myślałam zupełnie nic.

Czego Pani mąż nie zdążył załatwić?
Na pewno nie doczekał swojej wymarzonej profesury, o którą miał zamiar występować. Doktorant, który kończył właśnie u niego swoją pracę – posiadanie jednego doktoranta jest wymogiem do złożenia papierów – był w trakcie korygowania ostatniego rozdziału. Nie zdążył tego zrobić. Pozostawił też mnóstwo innych niedokończonych spraw. Profesura była jednak dla niego bardzo ważna. Może się z tym nie uzewnętrzniał, nie mówił o tym, ale to było jego wielkie marzenie.

Czy Janusz Kurtyka chciał dalej prowadzić walkę o prawdę historyczną, co wiązałoby się z ubieganiem o drugą kadencję prezesa IPN-u. Nowe wybory władz Instytutu miały się zakończyć przed końcem 2010 roku.
W momencie, kiedy przegłosowano nowelizację ustawy o IPN-ie, Janusz podjął decyzję, że nie będzie kandydował na drugą kadencję. W jego przekonaniu wprowadzone zmiany niszczyły istotę funkcjonowania Instytutu. Prezes-marionetka, bo do tego sprowadzałaby się jego funkcja w obliczu nowelizacji, absolutnie nie mieścił się w jego koncepcji. Nie mógł pracować na zlecenie elit rządzących. To było dla niego nie do przyjęcia i podjął już w tej sprawie decyzję. Natomiast bardzo martwił się o ludzi, którzy zostaną w IPN-ie. Obawiał się, że mimo tego, iż poświęcili się tej pracy, bez niego ją stracą. Zostaną usunięci bez względu na to, czy są wartościowi, bowiem oceniani będą jako ludzie Kurtyki. Tym się bardzo martwił. Starał się znaleźć dla nich nowe miejsca pracy. Nie chciał, żeby ucierpieli, kiedy nie będzie już prezesem. Czas pokazał, że teraz sami odchodzą z IPN-u, a jeśli nie sami, to z pomocą innych.

Czy mąż nie obawiał się, że to, czego dokonał jako prezes IPN-u, zostanie zaprzepaszczone, kiedy go zabraknie?
Janusz był świadomy, więcej – miał pewność, że to, co za jego kadencji realizował IPN, nie będzie kontynuowane. Dlatego chciał zrobić jak najwięcej. Stąd taki ogrom pracy, publikacji w ciągu tych pięciu lat. Chodziło o to, żeby zdążyć zrobić jak najwięcej, zanim stanie się to niemożliwe. Bardzo mu zależało na dygitalizowaniu archiwów. To się właściwie udało. Nie udało się natomiast upublicznienie tych zbiorów w formie archiwów internetowych. Zaczęły się również prace nad rejestrem wszystkich pracowników służb PRL-owskich. Tego też nie zdążono wydać.

Pani z zawodu jest lekarzem, ale doskonale orientuje się w sprawach związanych z działalnością męża. Czy komentował on w domu to, czym się zajmował?
Oczywiście, stale o tym wszystkim rozmawialiśmy. Doskonale się rozumieliśmy. Mieliśmy świadomość, kim jesteśmy. Janusz zajmował się trudnymi tematami, nieraz bardzo kontrowersyjnymi. Wiedział, że na wiele spraw mam zupełnie inne spojrzenie i na pewno jestem osobą, która nie zawaha się mu o tym powiedzieć. Myślę, że wykorzystywał tę możliwość. On żył tymi sprawami. Musiał się z kimś tym podzielić. Nie mógł tak po prostu chować tego dla siebie. Myśmy rzeczywiście bardzo dużo i długo rozmawiali. Tych rozmów mi strasznie brakuje. Ja też zawsze mogłam się go poradzić i wiedziałam, że można na niego liczyć. Stąd moja wiedza o ludziach, z którymi pracował. W dużej mierze znam ich tylko z opowieści Janusza.

Wracając do katastrofy... Czy zadawała sobie Pani pytanie, dlaczego tak się stało?
Bardzo długo nie zadawałam sobie tego pytania. To było oczywiste, że na początku zupełnie o tym nie myślałam. To taki fatalny zbieg okoliczności, po prostu. Przez te pierwsze dni do głowy mi nie przyszło, że coś w tym wszystkim mogło być nie tak. Teraz słyszę, że ludzie, jak się tylko o tym dowiedzieli, od razu mieli świadomość, iż był to zamach, jakiś atak terrorystyczny. Ja w ogóle nie miałam takich skojarzeń.
Zapamiętałam z tamtych dni to, że byłam zaskoczona, iż ciała przewożą do Moskwy. Pomyślałam, że jest w tym coś nienormalnego. Przecież one powinny wrócić do Polski. Dlaczego do Moskwy? To było coś, co mi wówczas nie pasowało.

Jest Pani osobą wierzącą. Czy nie miała Pani pretensji do Boga, że zabiera najbliższą osobę, doświadcza Panią olbrzymim nieszczęściem?
Nie potrafię mieć pretensji do Boga, bo jak ja, takie nic, mogę mieć pretensje do Stwórcy. W moim odczuciu relacja między mną a Bogiem jest zupełnie nieadekwatna. To tak, jakbym chciała podważać Jego decyzje. Taka dumna jeszcze nie jestem.

Są sytuacje, że ludzie odwracają się od Boga. Nasz naród z kolei w obliczu olbrzymiej tragedii szuka u Niego wsparcia. Widzieliśmy to na ulicach miast polskich, gdzie ludzie gromadzili się przy krzyżu, szukając pocieszenia. Czy dla Pani to także tragedia narodowa, czy tylko osobiste nieszczęście?
Nie sądziłam, że tak jest. Gdybym nie przeżyła paru rzeczy, to bym tego nie zrozumiała... Widocznie człowiek jest w stanie uczyć się przez pryzmat własnych doświadczeń.
Wydaje mi się, że to nie jest tylko moja tragedia, ale również polska tragedia narodowa. To mi bardzo pomogło w przeżyciu własnego nieszczęścia.

... Także to, że tysiące ludzi modliło się za duszę pana Janusza. Jeżeli jesteśmy ludźmi wierzącymi, to nie jest to z pewnością bez znaczenia, a wręcz przeciwnie – ma kolosalne znaczenie.
Przez każde wydarzenie Bóg czegoś od nas chce, coś nam mówi. To jest męczeńska śmierć, a taka nigdy nie idzie na marne. O tym Pani też może myślała?

Tak, myślałam o tym. Proszę mnie nie pytać, na co poszła ta śmierć, bo nie wiem! To dopiero czas pokaże. Na pewno ta tragedia postawiła przed każdym z nas jakieś zadanie do wykonania. Niesamowity w tym zdarzeniu jest fakt, iż tak wiele osób ma poczucie, że ma coś do zrobienia, że czegoś się od nich wymaga, że dostali przez tę śmierć jakieś zadanie do wykonania.
Spotykam się z różnymi ludźmi i widzę, jak reagują. Czasami mówią, że nie spodziewali się po sobie takiej reakcji. Piszą do mnie, szukają kontaktu. Może to już funkcjonowało wcześniej, ale ja z tym się nigdy nie spotkałam. Dla mnie jest to rzecz zupełnie nowa.
Wiem, czego życzyłby sobie ode mnie mój mąż. Wiem, co powinnam robić. Dla mnie nie jest to żadna tajemnica. Szokiem jest to, że są ludzie, którzy czują podobnie jak ja – że dostali jakieś zlecenie do wypełnienia.

A jakie zlecenie Pani dostała?
Ja mam dużo zleceń do wypełnienia. Nie powinnam o tym mówić, żeby nie zapeszyć.

Po 10 kwietnia zaangażowała się Pani w dążenie do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Widać to dokładnie w mediach. Ale po części przejmuje Pani także to, co wcześniej robił Janusz Kurtyka.
Niesamowitym przeżyciem dla mnie było zaproszenie przez kombatantów małopolskiego oddziału zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Ci ludzie, których spotykałam wcześniej sporadycznie, wręczyli mi medal z okazji rocznicy powstania WiN, nazywając mnie strażniczką pamięci. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Przeżyłam szok. Nic przecież nie zrobiłam. Doszłam jednak do wniosku, iż tak bardzo potrzebna jest im jakaś forma personifikacji mojego męża, że są w stanie mnie zaangażować w ten wyznaczony przez nich dział funkcjonowania. Są to takie sytuacje, które nie tylko zaskakują, ale również wymuszają zdecydowaną postawę i odpowiednie działanie. To zobowiązuje.
Myśl o założeniu stowarzyszenia rodzin pojawiła się w mojej głowie chyba stosunkowo szybko. Chodziło o jakąś formę upamiętnienia ludzi, którzy zginęli; upamiętnienia szeroko pojętego – nie tylko przypominania ich sylwetek, ale również bardziej lub mniej udaną próbę kontynuowania ich działalności. Na pierwszym spotkaniu rodzin zaskoczyło mnie, że tak naprawdę to tylko ja tak o tym myślę, nikt inny. Ci ludzie przyszli, bo chcieli się wspierać, być razem, pocieszać się, przytulić, ukoić swój ból. Im było to potrzebne. Powstała sytuacja kompletnego niezrozumienia, rozejścia się naszych celów, bo mnie to nie jest potrzebne, przynajmniej nie w tej formie. Tak to ja się mogę spotkać z przyjaciółką w Krakowie na kawie, a nie muszę zakładać stowarzyszenia i przechodzić przez cały proces rejestracji sądowej, statutów, zarządów, zebrań. Myśmy się z częścią rodzin minęli już na wstępie. Wydawało mi się, że wszyscy tak myślą jak ja, a tu się okazało, że jestem w tym odosobniona. Dziewczyna, która siedziała obok mnie na kanapie, popatrzyła na mnie i powiedziała, że ona nie rozumie, o co mi chodzi, bo jej tatuś tam poleciał do pracy.

Jak doszło do tego pierwszego spotkania?
Na lotnisku na Okęciu, gdy w czwartek przyleciał drugi transport trumien z Moskwy, podeszła do mnie pani Ewa Kochanowska. Nie znałam jej wcześniej, zobaczyłam ją wtedy po raz pierwszy. Przytuliła mnie, mówiąc, że nasi mężowie się znali i bardzo lubili. Potem spotkałyśmy się jeszcze raz w Warszawie. Byłam tam z dziećmi po rzeczy męża, żeby je pozbierać i uporządkować. Kiedy rozmawiałyśmy, przyszła mi do głowy taka myśl, żeby zorganizować stowarzyszenie. Zaczęłyśmy zastanawiać się, jak by to zrobić. To był czas, kiedy bardzo impulsywnie działałam. Zadzwoniłam do pani, która została nam przydzielona przez MSWiA jako taki koordynator-pośrednik. Miała ona ułatwić naszej rodzinie załatwianie różnych spraw związanych ze śmiercią męża. Poprosiłam ją, żeby przesłała do pozostałych rodzin informację o pomyśle powołania stowarzyszenia. Zainteresowanych tą propozycją prosiłam o kontakt ze mną. Odezwało się kilka rodzin. Wtedy pani Kochanowska zaproponowała, że pierwsze spotkanie można zrobić u niej w domu.
Tak jak już mówiłam, okazało się, że myślimy o różnych rzeczach. Część osób nie podzielała mojego podejścia. Z kolei ja nie widziałam sensu angażowania się w tworzenie towarzystwa własnej adoracji.

O stowarzyszeniu jeszcze będziemy mieli okazję porozmawiać. Wróćmy na razie do 10 kwietnia. Kiedy oficjalnie zawiadomiono Panią o śmierci męża?
Nigdy. O śmierci męża dowiedziałam się z telewizji. Pojawiła się tam także informacja z numerami telefonów, pod które można dzwonić, żeby dowiedzieć się czegoś na temat wyjazdu do Moskwy w celu identyfikacji ciał. Zadzwoniłam pod jeden z tych numerów. To była niedziela rano, czyli drugi dzień po katastrofie. Dowiedziałam się, że jest taka możliwość. Zapytałam, czy mogę polecieć z dziećmi, bo nie mam ich z kim zostawić. Powiedziano mi, że tak, dodając, że muszę się pośpieszyć, gdyż samolot wczesnym popołudniem odlatuje z Okęcia. Nawet nie mogę powiedzieć, że się spakowałam. Do Moskwy wybraliśmy się z niewielką torbą. Mieliśmy nadzieję, że na drugi dzień wrócimy. Nie sądziłam, że będziemy tam prawie cztery dni.Przyjechaliśmy na lotnisko na Okęciu. W jego części wojskowej gromadziły się rodziny. Lot się opóźniał, nawet nie wiem, z jakiego powodu. Wylecieliśmy bardzo późnym wieczorem, zamiast wczesnym popołudniem, jak było zaplanowane.
Do Moskwy dolecieliśmy bardzo szybko. Na lotnisku szliśmy obstawieni przez szpaler policji. Podobnie obstawiono wszystkie trasy naszego przejścia. Nikt postronny nie mógł do nas się dostać. Do hotelu zawieźli nas autokarem pilotowanym przez samochody policyjne. Hotel też był zamknięty. Nie dopuszczono do nas również dziennikarzy.
Przejazdy do Carycyna do zakładu medycyny sądowej, gdzie odbywały się codziennie identyfikacje, czasami w dwóch albo trzech turach, także odbywały się pod eskortą. Bez tego ciężko byłoby dojechać na miejsce. Odległości były duże. Dodatkowo przejazd utrudniały olbrzymie korki. Wszystko odbywało się bez większych problemów.
Cokolwiek by nie mówić na temat Rosjan, to zorganizowanie naszego pobytu w Moskwie było nienaganne. I myślę, że zorganizowano go samodzielnie. Ściągnięcie ciał ofiar do Moskwy było inicjatywą Rosjan. Strona Polska w tej sprawie nie miała nic do powiedzenia. Nasz rząd nie był tym zainteresowany. To bardzo przykre, że nie było nas stać na to, by wystąpić z taką propozycją. Rosja pokrywała też wszystkie koszty naszego pobytu.

Niewiele żon zdecydowało się na wyjazd do Moskwy w celu identyfikacji ciał. Czego się Pani spodziewała na miejscu?
Poleciałam tam odnaleźć ciało mojego męża i przywieść go z powrotem do kraju. Tylko i wyłącznie po to udałam się do Moskwy. Od samego początku wiedziałam, że muszę to zrobić.

Jak wyglądała sama identyfikacja?
To była droga przez mękę. Całą procedurę wymyślono po to, żeby zaoszczędzić nam cierpienia. Przynajmniej tak myślę. Wolę tłumaczyć to sobie w ten sposób. Procedura ta nie wpłynęła jednak na mnie pozytywnie. Wręcz odwrotnie. Wygenerowało to znacznie większe cierpienie niż gdyby mi pozwolono chodzić od zwłok do zwłok i oglądać te zmasakrowane ciała. Może na mnie to nie robi żadnego wrażenia. Ja inaczej pojmuję człowieka, niekoniecznie przez ciało. Z pewnością wiąże się to z moim zawodem jako lekarza. Dla innych mogłoby to być traumatyczne przeżycie. Gdyby mi tylko pozwolono, zidentyfikowałabym Janusza już w pierwszym dniu. Wtedy odetchnęłabym z ulgą. A tak musieliśmy przez trzy dni przeglądać rzeczy, które dopiero należało przypasować do poszczególnych ciał. W przypadku Janusza okazało się to karkołomne zajęcie, bo on niczego przy sobie nie miał, nie włożył do kieszeni dowodu ani paszportu. Był taką osobą, która nie znosiła obwieszania się czymkolwiek. Nie nosił zegarka, biżuterii ani żadnych łańcuszków. Był bardzo skromnym człowiekiem. Przy jego ciele nie znaleziono nic. To, co nam pokazywano, zdjęcia przedmiotów znalezionych przy ciałach, oglądaliśmy tam i z powrotem. Nie było niczego, co należało do Janusza. Przy niektórych osobach – na przykład panu Wasserrmanie – nie było takiego problemu. Miał przy sobie dowód, prawo jazdy i paszport, co ułatwiło identyfikację ciała.
Każda z rzeczy miała określony numer. Dopiero po ich identyfikacji Rosjanie godzili się na pokazanie konkretnego ciała. Osoby, które były w stanie przyporządkować jakąś rzecz swemu bliskiemu, mogły dopiero rozpoznać ciało. Jeżeli okazywało się, że są jakiekolwiek wątpliwości, cały proces powtarzał się od początku. Myśmy nie znaleźli nic.

Powinna Pani wiedzieć, jaki garnitur, jaki krawat czy koszulę mąż założył tego dnia?
Tak. Dość łatwo można było rozpoznać kobiety, jeżeli miały jakąś biżuterię, albo księży po charakterystycznym różańcu lub krzyżu. Było tych rzeczy mnóstwo.
Dokumenty Janusza znalazły się w Mińsku dopiero wtedy, gdy przywieziono wszystkie rzeczy z samolotu. Janusz miał je w takiej małej torbie po laptopie. Pewnie ją wsadził na półkę. Sprawdzaliśmy także opisy ciał. Były one jednak bardzo ogólne, czasem sprowadzały się do jednego zdania. Nie znaleźliśmy żadnego, który by pasował do Janusza.
Każdy dzień zaczynał się taką samą procedurą. Obawa, że nie wykonam tego zadania, z którym przyjechałam, że zostawię Janusza w Rosji, to był jeden wielki koszmar. Wiedziałam, że nie żyje, że już go nie odzyskam, ale mimo to było to dla mnie nie do zniesienia. Okazało się, że nie tylko ja doznawałam takich przeżyć. Inni podobnie do tego podchodzili. Kogo udało się rozpoznać na podstawie rzeczy, został zidentyfikowany. Rodziny odleciały do kraju. Została taka grupa nieudaczników jak my. W podobnej sytuacji byli krewni Stefana Melaka, których wtedy poznałam. Oni także się mozolili z tym wszystkim. Co prawda udało im się rozpoznać pana Stefana po telefonie komórkowym – miał taki stary nieużywany już przez nikogo aparat, do którego był przywiązany. Telefon ten był przy zwłokach. Ale okazało się, że ktoś wcześniej przed nimi rozpoznał to samo ciało jako swoją bliską osobę. Nie wydano jednak jeszcze aktu zgonu, ponieważ nie był jeszcze do końca pewien. W przeciwnym razie odwracanie tego wszystkiego, wycofywanie papierów, formalności temu towarzyszące byłyby strasznie trudne. Została z nami również matka pana Handzlika, starsza kobieta, niesamowicie dzielna, która też się miotała tak jak my i też nie była w stanie zidentyfikować ciała swojego syna.
W drugim dniu pobytu w Carycynie, kiedy znów nie udało się niczego ustalić, napisałam esemesa do Doroty Kality, bliskiej współpracowniczki Janusza, że wracamy następnego dnia do Polski. Można powiedzieć, że zrezygnowałam. Doszłam do wniosku, że i tak mi nie pokażą zwłok, a szans na identyfikację na podstawie przedmiotów nie ma.
W nocy było spotkanie z panią minister Kopacz, która namawiała rodziny do powrotu do Carycyna. Mówiła, że oglądała wszystkie zwłoki i jest bardzo dużo ciał, które są dobrze zachowane. Obiecała, że jeżeli się nie udała identyfikacja na podstawie rzeczy, to ona pomoże nam i wystara się o zgodę na obejrzenie zwłok.
To zadecydowało, że postanowiliśmy zostać. Rano po raz trzeci pojechaliśmy do Carycyna i od początku przeglądaliśmy opisy niepasujące do niczego. Sprawdzaliśmy także worki z ubraniami. Każdy z nich miał swój numer odpowiadający ciału. Okazało się, że opisy są nieadekwatne do tego, co się w nich znajduje. Na przykład było napisane „szare spodnie”, a z worka wyciągaliśmy spodnie z lampasami. Albo były luzem rzucone pagony wojskowe, które nie figurowały w opisie. Rozpakowaliśmy trzy worki i w końcu powiedziano nam, że w ten sposób do niczego nie dojdziemy. I skończyło się oglądanie.
Trzeciego dnia sfotografowano ubrania i można je było przeglądać w komputerze. Wytypowaliśmy najbardziej obojętne opisy typu: „ciemne spodnie”, „ciemna marynarka”, „biała koszula”. Nic szczególnego. Wybraliśmy trzy takie numery. Tego dnia przylecieli do Moskwy polscy policjanci z Katowic, specjalna grupa szkolona do tego typu zadań. Jeden z nich zaczął z nami przeglądać ubrania z wytypowanych przez nas worków. Dzięki temu człowiekowi, którego nazwiska nie zapamiętałam, udało się w końcu odnaleźć Janusza.
Policjant ten był ekspertem w swojej dziedzinie. Rozszyfrował detale ubrania w sposób perfekcyjny. W worku był zwitek brudnych, ubłoconych, zakrwawionych szmat niekojarzących się zupełnie z niczym. W to, że koszula była biała, musiałam uwierzyć na słowo.
On opisał nam po kolei fakturę materiału garnituru oraz kolor, bo też nie tak łatwo było go określić. Janusz miał jeden taki bardzo elegancki garnitur, który kupił w Londynie i z którego był strasznie dumny. Zachodziło duże prawdopodobieństwo, że w tym garniturze poleciał. Ten człowiek znalazł angielską metkę producenta i sklepu, gdzie był sprzedany. Kiedy powiedział nam, że kupiony był w Anglii, to zabrzmiało jak pierwszy przebłysk nadziei. Rzeczywiście, potem już wszystko zaczęło wskazywać na to, że jest to ubranie Janusza. To były jego rzeczy.
Ciało, które nam pokazano, było bardzo dobrze zachowane, dlatego nie było problemu z identyfikacją. Po tych dwóch dniach karkołomnego wysiłku spodziewaliśmy się, że zobaczymy szczątki, których nie udało się w żaden sposób opisać. Zastanawialiśmy się, gdzie popełniliśmy błąd. Rosyjski prokurator przyniósł nam potem opisy ciała. Okazało się, że był to jeden z tych, które od razu odrzuciliśmy, bowiem zaczynał się od słów: „Mężczyzna z jasnymi włosami...”. Janusz nigdy nie był blondynem, był tylko trochę siwy. Zwłoki opisywano zaraz na samym początku, kiedy włosy były zlepione błotem. Po umyciu ciał nie weryfikowano opisów. Tak naprawdę, nie było na to czasu. Myślę, że w tej sytuacji Polacy byliby mniej wydolni. To był ogromny zakład, mnóstwo ludzi. My nie mamy takiego centrum, jakie zbudowano w Carycynie właśnie do identyfikacji ofiar masowych katastrof. Rodziny z Polski przyjechały zaraz w drugim dniu po katastrofie. Zaczęła się identyfikacja. Emocje straszne. Nie było już czasu na weryfikację opisów.

Mimo wszystko musiała Pani zostawić w Rosji ciało męża...
Te ciała miały przylecieć do Polski następnego dnia. Były wkładane do trumien. Zostawiłam męża na ostatnim etapie.

Ostatni raz go Pani wtedy widziała?
Tak. Potem widziałam już tylko trumnę. Te były spawane w Rosji.

Odbywało się to już nie w Pani obecności?
Powiedziano nam, że trumny będą zespawane i nie będzie można ich otwierać po przylocie do Polski.

Trumny przyleciały na drugi dzień?
Ten drugi rzut trzydziestu trumien przyleciał do Polski w czwartek. Myśmy przylecieli też w tym dniu jakieś trzy, cztery godziny wcześniej. W samolocie, przeglądając gazety, dowiedzieliśmy się, że będzie uroczyste odebranie tych trumien na Okęciu i że rodziny będą w tym uczestniczyć. Nikt nam wcześniej o tym nie mówił. Żadna z rodzin w samolocie o tym nie wiedziała. Z gazet dowiedzieliśmy się także o jakiś dziwnych protestach związanych z pochówkiem Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, manifestacjach w Krakowie. Byliśmy tym zaskoczeni. Dla nas był to jakiś absurd, sytuacja wyimaginowana. Uznałam, że jest to jakieś kolejne kłamstwo medialne. Nie mieściło mi się w głowie, że może to być prawda. W „Gazecie Wyborczej”, która dostępna jest w samolotach, była informacja o liście otwartym Andrzeja Wajdy protestującym przeciwko pochowaniu prezydenta na Wawelu. Muszę przyznać, że wracaliśmy z Moskwy bardzo przybici. To wszystko jeszcze bardziej pesymistycznie nastawiało nas do obecnej rzeczywistości.

A jak w Moskwie reagowano na polską tragedię?
Poniedziałek był ogłoszony w Rosji dniem żałoby w ramach braterstwa i polsko-rosyjskiego pojednania. Widziałam Moskwę bardzo współczującą temu, co się stało. Na balkonach bloków mieszkalnych było bardzo dużo wywieszonych polskich flag z kirem.
Serdeczny był personel hotelu, w którym mieszkaliśmy, starający się pomóc w każdej małej sprawie. Myśmy często późno w nocy przyjeżdżali z Carycyna do hotelu. Czasem po godzinie dwudziestej czwartej odbywały się spotkania z panią minister Kopacz. W hotelu były wydzielone sale restauracyjne, stały tam stoły zastawione jedzeniem. Można było w każdej chwili przyjść i zjeść coś. Zestawy zmieniały się co jakiś czas, tak że zawsze było świeże. Stoły dosłownie uginały się pod ciężarem prawdziwych smakołyków, a człowiek nie był w stanie nic zjeść. W tym czasie przez tydzień nic nie mogłam przełknąć. Widać było, że Rosjanie bardzo się przejęli naszą tragedią.
Obraz ten zachowaliśmy w pamięci. Gdy wracaliśmy, zderzył się on z informacjami o jakichś protestach, bójkach i w tym wszystkim jeszcze list Wajdy. To było dość szokujące przeżycie.
Podczas pobytu w Moskwie byliśmy odcięci od jakichkolwiek informacji. Z telefonów komórkowych też korzystaliśmy sporadycznie. Jedna minuta połączenia kosztuje bowiem kilkanaście złotych, a trzeba było w różne miejsca dzwonić, co powodowało duże koszty. Każdy więc oszczędzał na telefonach jak mógł. Nie było też czasu siedzieć w internecie i czytać o tym, co się działo. Pierwsze wiadomości, jakie do nas dotarły po dniach spędzonych w Moskwie, mogliśmy przeczytać w gazetach, wracając do Polski.

Po przyjeździe z Moskwy została Pani już w Warszawie, oczekując na przylot samolotu z trumnami...
Tak, zostałam w Warszawie. Po dwóch godzinach odpoczynku pojechaliśmy na lotnisko. Na miejscu okazało się, że jest to krępująca dla nas sytuacja. Myśmy ciągle mieli na sobie te same ubrania, w których w niedzielę wyjechaliśmy z Krakowa do Moskwy. Wszystko było pomięte i nieco przybrudzone. Krzyś, mój młodszy syn, miał czerwono-czarną kurteczkę, która w żaden sposób nie pasowała do uroczystości. Paweł był w dżinsach i tego nie mogliśmy już zmienić. Z Krzysia zdjęliśmy kurtkę. Ubrał marynarkę od kostiumu, którą dała mu Dorota Kalita z IPN. Okazało się, że na szczęście rozmiar był podobny.

Czy po powrocie z Moskwy była Pani pilotowana przez przedstawicieli strony rządowej?
Jak przylecieliśmy na Okęcie, to przewieziono nas autobusem do hotelu znajdującego się w pobliżu lotniska. W takiej dużej sali odbyło się spotkanie z naszymi władzami, między innymi był tam minister Jerzy Miller. Poinformował, że za dwie godziny przylecą trumny z drugą grupą zidentyfikowanych ciał i rodziny, których bliscy się tam znajdują, zostały już o tym powiadomione. Mnie niczego nikt wcześniej nie mówił. Jeszcze przed wylotem, w Moskwie, podszedł do mnie jeden z polskich księży kapelanów i powiedział, żebym się nie martwiła, gdyż ciało Janusza zostało jako przedostatnie ubrane i włożone do trumny. Ów ksiądz sam miał tego osobiście dopilnować. Byłam przygotowana, że samolot z trumną mojego męża wkrótce przyleci, a tu okazało się, że najwyraźniej nie jestem w tej grupie rodzin. Zapytałam pana ministra, czy to, że nie dostałam żadnej informacji, oznacza, że ciało mojego męża nie przyleci. Pan minister Miller spojrzał na mnie i powiedział: „Tak, proszę pani. Skoro nikt pani nie poinformował, to oznacza, że ciało pani męża nie przyleci tym transportem”. Wtedy ktoś z boku coś powiedział szeptem ministrowi Millerowi, po czym pan minister ponownie zwrócił się do mnie i zapytał mnie o nazwisko. Jak mu powiedziałam, to okazało się, że jednak ciało Janusza przyleci tym samolotem. Ta sytuacja była bardzo denerwująca w momencie maksymalnego napięcia. Nie było to zbyt taktowne ze strony pana Millera.
A propos profesjonalizmu i zachowania różnych ludzi. Karygodna była postawa polskiej ekipy konsularnej. Cechował ją ogromny bałagan, jakieś takie nieudacznictwo, a należało do nich jedynie wypisywanie aktów zgonu. Myliły im się dokumenty, programy w komputerze. Pomylono imię pana Wasserrmana, wypisując jego akt zgonu. Potem proszono mnie, żebym do Warszawy zabrała poprawiony dokument i przekazała rodzinie, która wcześniej odleciała z Moskwy. Zgodziłam się na to. I proszę sobie wyobrazić, że o godzinie drugiej w nocy nagle ktoś się dobija do mojego pokoju w hotelu. Po tych wcześniejszych przeprawach z identyfikacją ciała w końcu zasnęłam. Obudziło mnie owo dobijanie się. Kiedy otworzyłam, zobaczyłam, że w drzwiach stoi konsul. Po krótkiej chwili zdziwiony zapytał: „Pani już śpi?”. Okazało się, że przyniósł mi ten poprawiony akt zgonu pana Wasserrmana.

Czy widziała Pani protokół sekcji zwłok męża?
W Moskwie były tylko protokoły identyfikacji ciał. Na ich mocy sporządzono rosyjski akt poświadczenia zgonu, który później tłumaczony był przez tę nieudolną ekipę konsularną na język polski.

Czy kiedykolwiek później widziała pani protokół sekcji?
Dopiero niedawno na wniosek prokuratury polskiej przysłano część dokumentów medycznych.

Jaką podano przyczynę zgonu?
Śmierć na skutek wielonarządowego urazu po wypadku lotniczym. To jest bardzo ogólne potraktowanie sprawy. Tak się pisze akty zgonu na całym świecie, jak się nie zna przyczyny śmierci. Pisze się o niewydolności krążeniowo-oddechowej, co zawsze jest ostatnim etapem przed nastąpieniem zgonu, bez względu na powód.

A jak wyglądało ciało Pani męża? Czy widać było urazy?
Janusz miał zmiażdżoną całą głowę, lewe ramię i bark.

Co Pani zapamiętała z tych uroczystości na Okęciu?
Na płytę lotniska wpuszczono najbliższe rodziny i przedstawicieli instytucji, w których dane osoby pracowały. Jak dobrze pamiętam, były trzy osoby z IPN-u: Dorota Kalita, Zbyszek Nawrocki i Jan Baster. Przyszli też przedstawiciele rządu, którzy ustawili się na specjalnej trybunie. Był między innymi minister Bogdan Klich, z którym znałam się jeszcze ze studiów.
Strasznie wielki, czarny samolot przyleciał z tymi trumnami. Sam wyglądał jak taka wielka latająca trumna. Jego widok sprawiał naprawdę koszmarne wrażenie. Z lotniska przewieziono trumny na Torwar. Pojechaliśmy tam za nimi. Krzyś strasznie płakał i musieliśmy stamtąd w miarę szybko wyjść. Zresztą była tam straszna atmosfera, bardzo przygnębiająca. Wielka hala wypełniona trumnami, palące się znicze, przyćmione światło, w tle słychać marsz żałobny Chopina. Straszne.
Trumna Janusza wyróżniała się. Pracownicy IPN-u postanowili pełnić przy niej dwudziestoczterogodzinną wartę. Wyglądało to bardzo dostojnie.

fragment 2: Ewa Błasik

fragment 3: Ewa Błasik
fragment 4: Ewa Błasik
fragment 5: Beata Gosiewska
fragment 6: Beata Gosiewska
fragment 7: Beata Gosiewska
fragment 8: Beata Gosiewska
fragment 9: Ewa Kochanowska
fragment 10: Ewa Kochanowska
fragment 11: Ewa Kochanowska
fragment 12: Ewa Kochanowska
przygotowanie: B78
tu zamówisz książkę

Brak głosów