Wybory w USA: refleksje przedwyborcze.

Obrazek użytkownika DoktorNo
Świat

W chwili gdy pisze te słowa, trwa odliczanie do zakończenia wyborów prezydenckich w USA. Ze względu na wiodącą role tego mocarstwa w systemie międzynarodowym warto przyjrzeć się temu, co może przynieść nam ich wynik. Obecne sondaże wskazują na zdecydowane prowadzenie kandydata Demokratów Barracka Obamy nad Republikaninem Johnem McCainem.

O fenomenie Obamy napisano już wiele, warto jednak pamiętać o tym, że fakt, iż Demokraci wiążą z nim swoje nadzieje wynika między innymi z tego, że Obama występuje z pozycji kontestowania polityki ekonomicznej Ameryki ostatnich kilkudziesięciu lat, zwanej Reganomiką.

Reganomika swoją nazwe zawdzięcza polityce gospodarczej prezydenta Ronalda Raegana, (niektórzy twierdzą, że zapoczątkowanej już za Cartera). Reganomika - przypominam - polegała na prywatyzacji, deregulacji, ograniczeniu wydatków budżetowych, ulgach podatkowych itp. W Europie odpowiednikiem tego typu polityki były reformy Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Z uwagi na fakt, iż neoliberalna myśl ekonomiczna stała się głównym nurtem ekonomii ostatnich 30 lat, według tej samej filozofii robiono reformy gospodarcze w naszej części Europy po upadku komunizmu (czy konsekwentnie i z jakimi efektami - to już inny temat).

Nie da się ukryć, że Republikanie (lub jak kto woli, GOP, Grand Old Party), przez ostatnie ćwierć wieku uważali reaganomikę za podstawę gospodarki Ameryki na następny wiek. W końcu Bill Clinton, Demokrata, kontynuował tą politykę (min. w ramach "Paktu dla Ameryki" przez całe lata 90-te). Dekada ta upłynęła pod znakiem dynamicznego wzrostu gospodarczego, rewolucji teleinformatycznej (wprowadzenie Internetu itp.), trzeciej fali demokratyzacji (termin ten ukuł Samuel Huntington) i "końca historii" (Francis Fukuyama) rozumianego jako ostateczne zwycięstwo modelu demokracji i wolnego rynku.

Jak wiemy, wydrzenia ostatnich 8 lat wywróciły to wszystko do góry nogami. Demokratyzacja przychamowała, pojawili się nowi aktorzy kontestujący układ sił (zarówno państwowi, jak i pozapaństwowi), po wojnie w Iraku USA straciły sporo zaufania, także wśród swoich sojuszników (kwestia antyamerykanizmu jest oczywiście bardziej rozbudowana, i wydarzenia ostatnich lat były ledwie akordem do pewnego procesu, co jest równierz tematem na osobne opracowanie).

Ameryka, mimo bycia ciągle numerem jeden światowej sceny politycznej, nie jest tak samo przekonywująca i potężna, jak w okresie po "Pustynnej Burzy" i upadku Muru Berlińskiego.

Obecnie GOP jako partia lansująca oficjalnie polityke "taniego państwa" ("small gov", jak się mówi za oceanem) jest niewiarygodna, a przynajmniej takie wrażenie sprawia. Ameryka kończy ostatnie 8 lat rządów prezydenta z tej partii z gigantycznym deficytem, kosztowną wojną na barku i 700 miliardowym "bailoutem" dla zbankrutowanych banków. Wszystkie te wydatki są powszechnie kojarzone z republikańską administracją.

 

Niestety, ostatnie lata odznaczyły się wyjątkową polaryzacją, oraz toksycznym dla amerykańskiego systemu wyborczego partyjniactwem. To zjawisko zauwarzył tuż przed śmiercią były prezydent Gerald Ford, któremu przyszło sprawować urząd w połowie lat 70-tych, okresie ostrego kryzysu państwa spowodowanego aferą Watergate, klęską w Wietnamie, wybrzmiewaniem i ugłównonurtowieniem kontestacji i radykalizmu, czemu towarzyszyła polaryzacja polityczna w społeczeństwie, nie mówiąc o kryzysie naftowym - ze względu na te okoliczności obserwacja tej osoby jest tym bardziej znacząca i skłaniająca do refleksji nad stanem Stanów Zjednoczonych Ameryki roku 2008.

Wybór Obamy na prezydenta to wiatr w żagle dla Nowej Lewicy i jej epigonów. Będzie to zwięńczenie "długiego marszu" nowolewicowców przez instytucje USA, najpierw przez uniwersytety, a potem przez organizacje pozarządowe i eszelony Partii Demokratycznej.

"Stara Lewica", czyli Demokracji w rozumieniu Trumana, Roosvelta, Cartera i J.F.Kennediego, już dawno stali się passe, ustępując miejsca lewicy która to redystrybucje dochodu czy etatyzm traktuje jako sprawy ważne, ale jednak drugoplanowe w porównaniu z multikulturalizmem w wersji "hard", "etnizmem" (który objawia się min. w zniechęcaniu nowych emigrantów do integracji), emancypacją subkultury gejowskiej, ekologizm, ultrafeminizm, "genderyzm" itp itp. - dokładnie to co widzimy obecnie w Europie Zachodniej, a czego ekspozyturą w Polsce jest "Krytyka Polityczna" i Sławomir Sierakowski.

Od czasu zabójstwa JFK lewica amerykańska przeszła transformacje od zwolenników etatyzmu i obrony interesów "common people" do ugrupowania kontestującego swój własny kraj i naród i wręcz całą kulture zachodnią. Żeby nie być gołosłownym: Barrack Obama przed laty w audycji radiowej porównał swój własny kraj do Trzeciej Rzeszy (dla kontekstu, mówił o sytuacji w latach 60-tych, niemniej jest to co najmniej dziwne). Nie byłoby w tym nic bulwersującego, gdyż zdarza się to dość często w pewnych kręgach, ale przecież tego typu enuncjacje w ustach człowieka, który za kilka dni być może będzie prezydentem tamtego kraju, są niepokojące. Dlaczego ktoś, kto ma przejąć stery władzy tak drastycznie deprecjonuje swoje państwo? 

Innym niepokojącym sygnałem jest obecność w otoczeniu Obamy lewackich radykałów z lat 70tych (min. członka grupy terrorystycznej "Weather Underground" Billa Ayersa. Tego typu znajomości raczej nie będą miały zbyt istotnego wpływu na bierzącą politykę, trudno jednak nie wyczuć w nich nowego zeitgeistu.

Cały mesjanistyczny szał jego zwolenników być może odwróci się przeciw niemu, bo NA PEWNO po roku, dwóch rządów będzie ich rozczarowywał (np. wątpie czy wycofa wojska z Iraku do 2011 roku), albo będzie musiał podjąć decyzje o jakiejś akcji zbrojnej. W gabinecie Obamy wiceprezydentem będzie Biden, osoba z dużym doświadczeniem, "prawie neokonserwatysta" (jak twierdzi Michael Ledeen), który za czasów administracji Clintona popierał min. akcje NATO w b.Jugosławii.

 

Inny scenariusz może być taki, że Obama postawi na wypełnienie swojej roli "odkręcacza" polityki zagranicznej ostatnich lat, i będzie postępował niezbyt roztropnie. Jednak taką ewentualność uważam za mało prawdopodobną, gdyż wśród Demokratów nie brakuje ludzi centrum, patrzących przez pryzmat racji stanu, niemniej bez wątpienia będziemy świadkami wycofywania się USA z "nadaktywnej" polityki zagranicznej. Pozytywnym skutkiem takiej polityki może być odzyskanie części pretiżu przez kraj, ubocznym zawalenie i zaniedbanie spraw istotnych, np. ugruntowania względnego spokoju w Iraku, czy zapobieganie zdobyciu broni atomowej przez Iran.

A tymczasem lewicowcy w USA, rozgrzani do białości przez lata rządów Busha Juniora, produkują się na forach i blogach teoriami spiskowymi, obelgami, dehumanizowaniem Republikanów, szczególnie Sarah Palin, na której skupił się niesłychany gniew - może dlatego że pod pewnymi względami stanowi konserwatywne, lustrzane odbicie żeńskich ideałów lewicy. Co będzie jak Obama przegra?

Cóż, zapewnię, jak mówią niektórzy, dojdzie wręcz do wojny domowej, gdyż lewicowcy w USA mogą zadecydować, że taki wynik wyborów to rezultat fałszerstwa, a więc czas iść na barykady. Sądząc po aktywności takich radykalnych grup jak "Recreate 68" można się spodziewać, że będzie to całkiem realny scenariusz. 

A co będzie jak Obama wygra? Wtedy amerykańskim konserwatystom można radzić głęboką refleksje nad własną porażką, oraz pocieszanie się, że po prezydenturze Cartera przyszedł czas na Regana, więc historia może się powtórzyć...

 

Brak głosów