Okupacja II

Obrazek użytkownika Andrzej Wilczkowski
Historia

Tymczasem na szpital zaczął spadać cios za ciosem. Już właściwie od powrotu z wojny ojciec mój niepokoił się o los swoich pacjentów. Przed wojną chorzy umysłowo byli finansowani przez władze powiatowe. Wszyscy. Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Niemcy po prostu – obywatele polscy.
Podczas działań wojennych – o czym już pisałem cały personel i chorzy żywili się tym co zebrali z przyszpitalnych pól. Pod koniec października 39 władzę w Polsce, a przede wszystkim w Warthegau od Wehrmachtu przejęło państwo niemieckie. Nie wiem od kiedy powiaty – zarządzane już przez okupantów – podjęły obowiązek płacenia ale wiem – że podjęły. Jednocześnie jeszcze w styczniu szpital nie otrzymał niemieckiego zarządcy. Ojciec mój nadal był dyrektorem. Przypuszczam zresztą, że to nie udział w wojnie, tylko fakt, że nie było go kim zastąpić w szpitalu, w którym przebywało sześćset niepoczytalnych osób – uratował go przed rozstrzelaniem w łąckim lesie.
Również przypuszczam, że to dr Mikulski, który dwa lata wcześniej odbył naukową podróż po szpitalach w Niemczech uczulił go to, że sytuacja jest dziwna i że w każdej chwili może nastąpić hekatomba chorych.
Personel podjął jedyną możliwą w tym czasie akcję. Pisano do rodzin, żeby zabierały swoich najbliższych. Odpowiedzi było bardzo dużo, ale w większości obracały się wokół jednego pytania –„a co się z nim (nią) stanie jak mnie wywiozą, przesiedlą, zabiją. W szpitalu jest chyba bezpieczniej”.
No i okazało się, że – nie.
Według dokumentacji szpitalnej na początku lutego (a był to wyjątkowo ciepły dzień, jak na tę zimę) pojawiła się nagle ciężarówka przykryta brezentową plandeką i wysiadła z niej grupa żandarmów. (Wtedy wszystkich uzbrojonych Niemców nazywaliśmy „żandarmami”.
Myśmy z siostrą biegali luzem po terenie szpitala, bo ojciec już dawno nauczył nas, że chorych umysłowo nie należy się bać, a bardzo zwracał uwagę, żebyśmy nie okazywali strachu przed Niemcami.
Szybko uzyskaliśmy informację, że to przyjechano z Płocka, żeby zabrać „swoich pacjentów”. Podobno po prostu władze powiatu pojęły decyzję, że przestają płacić.
Ciężarówka ostatecznie podjechała pod budynek oddziału męskiego i personel zaczął wyprowadzać chorych.
Siostra przyglądała się temu z daleka, ja korzystając z jakiegoś zamieszania przy drzwiach budynku podbiegłem do samochodu. Po prostu kochałem wtedy samochody. Tylna klapa skrzyni była opuszczona, a od razu na pierwszym planie stał, osadzony na trójnogu ciężki karabin maszynowy. Już wtedy wiedziałem, bo ojciec mnie tego nauczył, ze jak ma „grubą lufę”, to znaczy, że jest chłodzony wodą.
Szybko mnie odegnano spod ciężarówki i zaczęto wprowadzać na nią pacjentów. Niemcy zachęcali ich wrzaskiem i kolbami karabinów. Większość ładowanych płakała, płakali również nasi pielęgniarze. Tylko dwaj chorzy, wzięli się pod ręce i coś śpiewali, chyba niecenzuralnego, śmiejąc się przy tym, wręcz zataczając ze śmiechu. Niemcy ich nie bili i nie popędzali. Jakby oniemieli.

Kiedy ciężarówka odjechała nasza opiekunka zabrała nas na spacer do lasu. Poszliśmy wąską ścieżką w kierunku wsi Gaśne, gdzie była – i jest to dziś – mogiła powstańców styczniowych.
Wracaliśmy szeroką drogą wiodącą do szosy łączącej szpital z miastem. Wtedy, przed nami w lesie odezwał się karabin maszynowy. Strzelał seriami. Kilka strzałów i dłuższa przerwa. Szliśmy w tamtym kierunku jak zahipnotyzowani.
Szybko domyśliliśmy się co oznaczają te strzały. Nie mogliśmy jedynie pojąć czemu ckm odezwał się dopiero w dwie godziny po wyjeździe konwoju ze szpitalnej bramy.
W końcu na drogę wyszedł z lasu żandarm z karabinem i z daleka, gestami pokazywał, ze mamy skręcić w las po drugiej stronie drogi. Co też uczyniliśmy.
Wtedy dopiero nasza opiekunka odpowiedziała na dręczący nas problem.
– Zima, ziemia zmarznięta…
Cóż , na dziwne pytania musiały wtedy odpowiadać „panienki do dzieci”.
.

Mniej więcej w tydzień po tych wydarzeniach pojawił się, przysłany z głębi rzeszy nowy niemiecki zarząd szpitala.
Było to trzech, bardzo kulturalnych panów, z których jeden na pewno był psychiatrą, drugi chodził w mundurze i mówiło się o nim – że jest gestapowcem, o trzecim nic się nie mówiło. Bardzo grzecznie poprosili, żeby wszyscy się im kłaniali pierwsi, bo taka jest dyrektywa z Berlina o czym wiedzieliśmy już od dawna, bowiem na ulicach Gostynina bito ludzi – zarówno Polaków, jak i Żydów, jeśli się nie ukłonili umundurowanemu Niemcowi
„Nasi” Niemcy nikogo nie bili, żadnemu z Polaków nie odebrali mieszkania, zaanektowali jedynie gabinet dyrektorski ojca.
Współpraca układała się dobrze do 17 marca. Tego dnia nowy dyrektor wydał doktorowi Mikulskiemu – ordynatorowi oddziału męskiego – polecenie, żeby na drugi dzień sporządził listę pacjentów, którzy nie rokują poprawy zdrowia. Mikulski wiedział już co to oznacza i zaprotestował niejako w sposób ostateczny. W nocy popełnił samobójstwo.

Nie bardzo dziś pamiętam – co wtedy myślałem, ale przypuszczam, że podobnie jak dziś.

To był protest totalny. Najeźdźcy wdarli się do naszej ojczyzny i mordują kogo chcą. Również tych, którzy w wyniku swojego niezawinionego schorzenia znaleźli się niemal na samym dnie drabiny społecznej i oczekują od nas pomocy, a nie śmierci. I Polska im tę pomoc dawała, bo byli jej obywatelami…
Nie wiem również oczywiście co naprawdę myślał doktór Mikulski, ale wiem, że tę decyzję wypracował w sobie przez długie godziny. Świadczył o tym stos niedopałków jakie znaleźliśmy w miejscu, w którym spędził swoją ostatnią bezsenną noc. On żołnierz dwóch wojen, który uciekł z niewoli sowieckiej nie tylko po to żeby leczyć, ale również, żeby niemal natychmiast włączyć się do konspiracji wojskowej.
Widocznie jednak ten protest człowieka, Polaka i lekarza uznał za najważniejszy.

Bardzo ciekawie zareagowali na to „nasi” Niemcy. Wraz z końcem marca, a więc w dwa tygodnie po śmierci doktora Mikulskiego już ich w szpitalu nie było. Przyjechali dwaj nowi. Jeden nazywał się Wernicke, przyjechał z rodziną – zoną i dwoma synami. Nazwiska drugiego nie pamiętam.
Synowie Wernickego nosili imiona: Gunnar i Uve, byli mniej więcej w moim wieku i nie należeli do Hitlerjugend. Jednym z pierwszych działań nowego dyrektora było wyciągnięcie Pani Mikulskiej z Gestapo, bo po pogrzebie męża została aresztowana, a zaraz potem dał jej pracę w szpitalu. Co najmniej przez kilka tygodni nie wywożono chorych z Gostynina.
Potem wznowiono transporty. Pierwszym był transport do Warszawy. Wyselekcjonowano wszystkich, których stałe miejsce zamieszkania znajdowało się obecnie na terenie GG i odwieziono do Szpitala Jana Bożego, w tym transporcie wzięli udział zarówno polscy lekarze jak i dyr. Wernicke. W drodze powrotnej przywieziono do Gostynina trochę tzw. bibuły. Wernicke tego „nie zauważył.
Jeszcze chyba były ze dwa transporty do GG a potem już tylko na zachód.
W tych już polscy lekarze ”. nie byli w w żaden sposób angażowani. Wernicke wyjaśniał, że chorzy jadą do wielkich szpitali w Niemczech a gostyniński polski personel pielęgniarski eskortował ich tylko do Pleszewa, gdzie przejmował ich miejscowy szpital.

To niestety był tylko kamuflaż zbrodni. Odkryły to w wiele miesięcy później gostynińskie pielęgniarki.
Po przyjeździe do Pleszewa chorzy dostawali się ręce niemieckie. Ładowano ich do szczelnych samochodów, w których wyloty rur wydechowych były kierowane do wnętrza. Ludzie dusili się z braku tlenu, albo truli tlenkiem węgla.

Mimo wszystko uważam doktora Wernicke za porządnego człowieka.

Ja bowiem, nieco, a może nawet bardzo modyfikuję pojęcie imperatywu kategorycznego pana Immanuela.
Każdy potrafi się kierować jedynie takim imperatywem kategorycznym na jaki pozwala mu poziom strachu buszującego w jego trzewiach.

Na tym przerywam te moje przemyślenia odnoszące się do pierwszego okresu okupacji – głównie na terenach przyłączonych do rzeszy, który kończy się w moim przekonaniu wraz z upadkiem Francji. Potem jest już wszystko inaczej.

c.d.n

Brak głosów