Prawo Tyrmanda, czyli cieplarniani kontestatorzy.

Obrazek użytkownika Gadający Grzyb
Świat

„Chcę, by moje nazwisko na zawsze już było związane z prawem, które odkryłem i sformułowałem.

Prawo to brzmi: Wartość rewolucjonisty jest odwrotnie proporcjonalna do jakości systemu, z którym walczy. Im bardziej represyjny i okrutny jest system, tym bardziej bohaterski i gotowy do ofiar jest buntownik. I na odwrót. Im bardziej pobłażliwy jest system, tym bardziej nijaki jest rewolucjonista”.

Leopold Tyrmand, „New Yorker” 1969

Przytoczone powyżej „Prawo Tyrmanda” nasunęło mi się niejako „z automatu”, gdy niedawno oglądałem telewizorniane przebitki ze wstępnych demonstracji przed szczytem G – 20 w Londynie. Otóż, zjawisko, które zaobserwował i znakomicie zdefiniował Tyrmand, odnoszące się do zachodniego „pokolenia gównojadów” (http://www.niepoprawni.pl/blog/287/pokolenie-gownojadow%E2%80%A6) , czterdzieści lat później wciąż ma się świetnie i pączkuje niczym ciepłe drożdże w dzieży.

Jakoś tak się niefortunnie stało, iż kamery pracowicie rejestrujące poczynania ideowych potomków wspomnianego pokolenia, zaprezentowały szerokiej publiczności pewnego niedorobionego maminsynka, który łkał, iż… wokół jest za dużo policji! Jak można się domyślać, gdyby policji nie było, lub ograniczyła się do biernego asystowania, to licznie zgromadzeni „alter-coś-tam” dopiero by pokazali, co potrafią.

Tu pozwolę sobie na przeskok o trzy lata wstecz, kiedy to w Petersburgu odbywał się szczyt G-8 (lipiec 2006). Istne deja vu. Wtedy również zamaskowani antyglobaliści wypłakiwali się do kamer, że „nie ma szans na jakąkolwiek demonstrację, bo sprowadzono OMON chyba z całej Rosji” (posiłkuję się tu notatką, którą zapisałem wtedy „na gorąco”).

No proszę. W obu scenkach jak na dłoni ujrzeliśmy cały picowny heroizm i kabotyństwo „alterglobalistycznych” rewolucjonistów. Protestując do tej pory na cieplarnianym Zachodzie, gdzie policja wręcz bała się interweniować, by przypadkiem nie posądzono jej o „przesadną i nieuzasadnioną brutalność” (poważnie! tego rodzaju zarzuty pojawiały się po kolejnych zadymach!), „anty – alteryści” (czy jakoś tak…) hasali sobie w najlepsze, bohatersko tłukąc witryny i podpalając samochody; gdy zaś zjawili się w Rosji, gdzie zetknęli się z dziedzictwem bizantyjsko – mongolskim, wzbogaconym o dziesięciolecia komunizmu, z miejsca ścierpły im tyłki. Wtedy, jak pamiętam, car Putin pozwolił im pohałasować ździebko na stadionie, by zachodni przywódcy nie pomyśleli sobie że, Boże broń, w Rosji nie ma demokracji…

Łkający do kamer „anty-alteryści” sami nie wiedzą jakiego dobrodziejstwa wtedy doświadczyli. Przecież Władimir Władimirowicz równie dobrze mógł kazać ich wystrzelać. I z pewnością jakoś by to rozliczył w swym czekistowskim sumieniu. Świat ani by kwiknął.

Szczyt się skończył (szczerze mówiąc, nawet nie chce mi się sprawdzać – czym), zaś „alterystów” odesłano ciupasem do domów. Paszli won. Urządzajcie burdy na swoich podwórkach. Zszokowanym „rewolucjonistom” pozostały jęki i płacze do międzynarodowych kamer, przed którymi akurat przy tej okazji nie byli zbytnio eksponowani (doktryna „niedrażnienia Rosji” wzięła wtedy górę nad miłością wobec medialnych pieszczoszków – „rewolucyjnych globalistów”).

Podobnie dzisiaj. Angielscy „Bobbies” słyną z tego, że nie dają sobie dmuchać w kaszę. „Alteryści” zatem rozpoczynają płacze wstępne. Ich argumentację można streścić w krótkim zdaniu: „Nie możemy dymić, bo nas pobiją”.

Ot, tacy cieplarniani kontestatorzy, którzy, owszem, zrobią zadymę, ale tylko wtedy, gdy będą mieli przekonanie graniczące z pewnością, że nic poważnego im się nie stanie, zaś gdyby przypadkiem ktoś oberwał, to momentalnie ujmą się za nim potężne, postępowe mediodajnie. Dodajmy, iż później można dzięki temu pozować na bohaterskiego bojownika o wolność, równość i sprawiedliwość globalną. Oczywiście, wszystko to pod warunkiem, że nie przyjdzie demonstrować w kraju, gdzie mamy do czynienia z pewnym… jakby tu rzec… deficytem wymienionych wyżej wartości (Rosja), czy w miejscu, gdzie obarczeni kryzysem światowi decydenci zwyczajnie nie mają czasu na dyrdymały i (jak bywało w czasach prosperity) wysłuchiwania rzewnych alter - pierdół jakiegoś tam Bono.

Nie wiem, czy sami, hm… powiedzmy: „alter – ten - tego – tegesiarze” zdawali sobie sprawę, iż pobyt w Petersburgu był dla nich poważną próbą wiarygodności a przede wszystkim – lekcją. Czas londyński pokazuje, że z tego doświadczenia nie wyciągnęli żadnych wniosków.

Gadający Grzyb

Brak głosów