Pogrom na kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej podczas II fali Rzezi Wołyńskiej

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Podobnie jak ja i moja rodzina z Teresina uciekło bardzo wielu Polaków, którzy ukraińskim zapewnieniom nie ufali i słusznie obawiali się kontynuowania morderczych napadów, podczas których pod nóż szli wszyscy i nikt nie miał taryfy ulgowej. Jednak ponieważ żniwa były za pasem, a ludzie zostawili tam niekiedy cały swój życiowy dorobek, wielu poważnie rozważało, czy nie wrócić do naszej kolonii. Na domiar złego, wszechobecna nędza i głód, wszystkim mocno dawał się we znaki, a racje żywnościowe na każdy dzień, były niemal głodowe.

To były straszne dni, jednak tatuś Jan nie tracił nadziei, starał się panować nad sytuacją, a nas wszystkich tak pocieszał: „Dzieci głodne jesteście, to zaraz zarżnę konia!”. Ale my doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że koń w tamtych warunkach był niemal na wagę złota. Słowa ojca skutecznie podnosiły nas jednak na duchu, bowiem jego siła, mądrość i wielkie doświadczenie, dobrze rokowały na przyszłość. Dlatego zaciskaliśmy zęby i po prostu, trzeba było dalej trwać, żyć i walczyć. Na szczęście nasza siostra Adela poszła do pracy w koszarach niemieckich, gdzie przyjęto ją do kuchni, a stamtąd zawsze można coś było przynieść. Również nasz brat Leonard nie siedział z założonymi rękoma, ale wstąpił do polskiej samoobrony i stał z oddziałem na pobliskiej Cegielni. Organizował skuteczną pomoc setkom, wciąż uciekających przed rezunami Polaków. Podobnież mój szwagier Antoni Szczepański ochraniał ludność polską na placówce polskiej samoobrony we wsi Stęzarzyce. Obaj dysponowali pewnymi możliwościami bowiem kto walczył to i owo miał, obaj nieśli nam wszelką możliwą pomoc. Nic dziwnego, że radziliśmy sobie coraz lepiej, okrzepliśmy w mieście i nie było nam w głowie wracać na niepewny Teresin. Wszyscy mieliśmy jednoznaczną opinię: „Choćbyśmy mieli zginąć z głodu, to pod siekierę nie pójdziemy!”.

Niestety nie wszyscy w tej nowej sytuacji, mieli tak dobrze jak my. Poza tym Ukraińcy zapewniali wszem i wobec, że już nikogo nie będą zabijać, namawiali polskie rodziny, aby spokojnie wracały do opuszczonych, polskich, rodzinnych domów. Głosili wszem i wobec, że ci którzy mieli zginąć już nie żyją, a reszta może spać po nocach spokojnie. Do Włodzimierza Wołyńskiego przyszła też z Teresina Weronika Topolanek i zaczęła gorąco namawiać swoich rodziców Jana i Józefę, aby śmiało wracali do domu, ponieważ zboże się marnuje na polu, a Ukraińcy zachowują się b. łagodnie, wręcz przyjaźnie. Mówiła tak: „Dwóch Ukraińców przyszło do mnie na wieczór, i bardzo miło ze mną gawędzili, nawet dużo śmiali się i żartowali sobie. Rozmawiali ze mną po polsku i gorąco zachęcali, abym namówiła wszystkich chętnych na powrót z miasta do domu. Zapewniali przy tym, jak zawsze zresztą, że nic nikomu nie grozi, że nikomu ‘włos z głowy nie spadnie’ ”.

Weronika widać uwierzyła i tę ukraińską propagandę z przekonaniem w mieście głosiła. A czyniła to z tak wielkim przekonaniem, że nawet jej poczciwi i ducha winni rodzice, postanowili w końcu o powrocie na Teresin. Gdy już zabierali się do odejścia mój tatuś gorąco starał się odwieść ich od tego samobójstwa, a gdy wszystkie rozumne argumenty zawiodły, krzyczał wręcz: „Nie idźcie Topolanek, oni wszystkich jednakowo traktują czy kto winny czy nie, wszystkich tak samo mordują i wcale nie szukają winnych !”. Topolanek pamiętam jak dziś płakał i mówił: „Ja bym nie poszedł, bo ja też mam złe przeczucie, ale moja żona się uparła i muszę iść.”.

Wziął rzeczy i rzeczywiście poszli na Teresin. jak baranki na rzeź prowadzone. Zdawali się wierzyć, że wilk już syty i teraz nagle stał się ich przyjacielem. Zamieszkali znów we własnch domach i trzeba przyznać, że jeszcze przez jakiś czas było naprawdę spokojnie.

 

Chłopi ukraińscy masakrują naiwnych mieszkańców Teresina

 

W mieście byli do dwóch tygodni, a na Teresin wybrali się około 28 lipca 1943 r., podobnie jak oni postąpiło bardzo wielu ludzi. Od tej pory, nie mieliśmy już od nich żadnej informacji, aż do dnia kiedy zaczęły do nas docierać pierwsze informacje o pogromie Polaków na Teresinie. Już na drugi dzień po tej straszliwej rzezi, do miasta przyszła nasza sąsiadka Polka Buczkowska, spotkałam ją na ulicy, a ona z miejsca zaczęła mi się bardzo żalić, że Ukraińcy zamordowali jej dwie córki: Aleksandrę i Eugenię oraz mamusię. Płacząc opowiadała tak: „Ukraińcy napadli też rodzinę naszych sąsiadów Krochmali, nie widziałam jak ich mordowali ale słyszałam ogromny krzyk i pisk kobiet oraz wrzask Ukraińców: ‘Wyłazi! Wyłazi!’ przy tym bardzo klęli i głośno bluźnili”.

Widać było jak wielką trudność sprawiało jej mówienie tych słów, cały czas bardzo płakała i rozpaczała. Zaraz też pożegnała się ze mną i odeszła, a ja udałam się do swojej teściowej Józefy Topolanek, która też cudem ocalała z pogromu i dosłownie co uciekła oprawcom. Gdy weszłam do jej domu przy ulicy Piaskowej, zobaczyłam że tarza się z bólu po łóżku i bardzo rozpacza. Bardzo chciała ratować męża, prosiła mnie: „Janciu co robić?". Jak ściągnąć stamtąd mojego Jasia?”. Próbowałam jej przetłumaczyć, że nie możemy narażać żywych ludzi na niemal pewną śmierć, gdy tam już leży zapewne samo ciało, bez duszy. Nie mamy przy tym pieniędzy, żeby przepłacić Niemców, dlatego pomimo bólu, trzeba z takiej wyprawy zrezygnować. Wiedzieliśmy bowiem od Buczkowskiej, że jej mąż już kilka godzin temu, leżał na wykończeniu w prosie w Lesie Kohyleńskim.

Jeszcze przez pewien czas pocieszałam ją, jak umiałam najlepiej, a potem wróciłam do domu. Następnego dnia wybrałam się do niej ponownie, zabierając ze sobą trochę jedzenia. Okazało się, że jej emocjonalny stan uległ wyraźnej poprawie, najwyraźniej pogodziła się z faktem, że mąż zostanie tam już na zawsze. Teraz mogła więc otworzyć się bardziej, zaczęła opowiadać mi ze szczegółami, co się właściwie u nich wydarzyło i jak wyglądał sam pogrom, oto opisy jej i innych osób, które ocalały:

 

Naoczny świadek rzezi Józefa Topolanek:

 

„Przez cały ten czas od naszego powrotu, było na Teresinie bardzo spokojnie, ciężko pracowaliśmy z mężem i dziećmi bowiem zboże obrodziło w tym roku wyjątkowo pięknie. Wszystko zwieźliśmy na podwórko i do stodoły. Janciu nawet wasze zboże zwieźliśmy z pola i złożyliśmy w kopę. Bardzo się przy tym napracowaliśmy. Gdy już właściwie zakończyliśmy żniwa, można było trochę spocząć. Ale niedługo trwało nasze szczęście, bowiem jednego dnia pod wieczór, mój mąż Jan zobaczył na niebie trzy rakiety i powiedział te straszne słowa: „Chowajcie się gdzie kto może, bo lada moment zaczną nas mordować! Widziałem trzy rakiety, które wystrzelono nad Tartakiem! To na pewno ich znak na mordowanie tej nocy!”.

Tego wieczoru przyszła do nas rodzina Piaseckich z Tartaku, chcieli przenocować, bo bali się zostawać u siebie, też mieli bardzo złe przeczucia, właściwie nigdy do nas nie przechodzili, a tym razem przyszli. Wraz z naszą córką Weroniką spali tej nocy na słomie, która była złożona w stercie na podwórzu. Ja tymczasem schowałam się w naszej piwnicy, która również była na naszym podwórzu. Wraz ze mną ukryli się tam moi synkowie: Aleksander i Józef, siedzieliśmy tam przez całą noc. Tymczasem mój mąż Jasio na początku wlazł na „wyżkę” nad krowami, to był taki mały stryszek i też siedział tam spokojnie do rana.

W nocy usłyszeliśmy dziwny szmer i odgłosy, a moi synkowie tak do mnie powiedzieli: „Mamo Weronikę zabierają, mamo Weronikę znaleźli!”. Po chwili usłyszeliśmy ludzkie kroki blisko naszej piwnicy, ale siedzieliśmy jeszcze bardziej cicho i nigdzie nie wychodziliśmy. Tak przeszła noc i gdy już świtało, było około 4.00, na dworze robiło się już jasno, mój mąż zszedł ze stryszka i przyszedł do nas do piwnicy, mówiąc: „Tam nie czuję się pewny.”. Prosił mnie dalej, abym nasunęła budę naszego psa za nim, bo on zamierza ukryć się w schronie. Więc poszłam i zrobiłam tak jak chciał, a potem znowu skryłam się szybko w piwnicy. Niestety Jan i tam nie czuł się bezpieczny, znów wylazł i przyszedł do piwnicy mówiąc: „Józia ja pójdę do naszego ula w sadzie, bo tam jest pies, oni będą strzelać za nim do budy, to i mnie wtedy usieką!”. Jak powiedział tak i zrobił, ale po drodze zapomniał dobrze się rozejrzeć, tymczasem drogą już szli banderowcy z bronią. Jak go tylko zobaczyli, zaraz zaczęli go okrążać, tymczasem on zobaczył ich dopiero przy ulu. Natychmiast rzucił się do ucieczki, padł jeden strzał, w tym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy, że celny i śmiertelny.

Bardzo się baliśmy, a siedząc w piwnicy, nasłuchiwaliśmy dalszych odgłosów. Jeden z banderowców podszedł do tej piwnicy, zbił szybkę w oknie i zajrzał do środka. Byłam niemal pewna, że mnie tam zobaczył bowiem właśnie usiłowałam, wyglądać przez to okienko, aby zorientować się, co się dzieje teraz na naszym podwórzu. Ale albo ich oślepiło, albo po prostu bał się zapuszczać w tą ciemną piwnicę, a może....., w każdym razie tylko zaklął siarczyście i odszedł. Z duszą na ramieniu i z modlitwą na ustach siedzieliśmy dalej, z trwogą oczekując dalszego rozwoju wypadków.

Około godz. 9.00 usłyszeliśmy na naszym podwórku wołanie dzieci: „Ciotko ! Ciotko!”, bałam się, nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć, czułam się jednak odpowiedzialna i nie mogłam ich tak zostawić. Wyszłam więc na podwórko, a ze mną dzieci, nie zdziwiłam się wcale gdy zobaczyłam małego Witolda Sobolewskiego lat około 8, obwiązanego białą poszwą bowiem krew lała mu się z głowy wciąż mocno. Razem z nim była jego siostra, mała Wiktoria lat około 11. Mój synek Oleśko skoczył gibko do domu, aby wziąć coś z jedzenia, ale skończyło się na tym, że zabrał tylko jeden chleb. Już po chwili chyłkiem wszyscy przekradaliśmy się do pobliskiego lasu na Karczunek, a gdy tam dotarliśmy, zaraz ukryliśmy się w prosie.

Przeżywałam tam wielkie katusze i wielki dramat, bowiem żal mi było Wikcia, ale musiałam przecież ratować pozostałe dzieci, dlatego jak mogłam, tak go przeganiałam. Nie dość bowiem, że widać go było na odległość, to jeszcze na dodatek strasznie jęczał z bólu, a ja w tym wszystkim nie mogłam pomóc. Kto przeżył w życiu coś podobnego, dobrze zrozumie moje ówczesne odczucia i rozdarcie. Przy tym wszystkim sierpniowe słońce przypiekało coraz mocniej, wiec i ból płynący ze strasznej rany, stawał się z każdą chwilą, coraz trudniejszy do zniesienia. Bałam się, naprawdę bałam się, że nas zdradzi, a wtedy niechybnie zginiemy wszyscy, ale moje starania nic nie dawały. Witold od nas nie odchodził, bardzo pragnął żyć i instynktownie trzymał się nas, jak ostatniej swojej szansy, rozumiał że bez nas sobie nie poradzi. Na szczęście jakoś się udało, że nikt nas nie przyuważył i jeszcze podczas dnia, udałam się w stronę polskiej wsi Włodzimierzówka, bowiem dzieci były coraz bardziej głodne. To było stosunkowo niedaleko, od Kohylna tylko 1 km przez moczary i błota. Była tam już placówka polskiej samoobrony, zaraz czule się nami zaopiekowali i podali ciepły posiłek. Stan Witolda, był jednak bardzo poważny i natychmiast potrzebował pomocy lekarskiej, dlatego właściwie z marszu zawieźli nas do miasta, a chłopca do szpitala. Teraz jak widzisz jestem tutaj.”.

Na następny dzień udałam się do szpitala gdzie leżał Witold, wyglądał bardzo marnie, był niezwykle osłabiony i nieustannie podawali mu leki. Jak się dowiedziałam lekarze dokładnie obejrzeli jego rany głowy i o zgrozo stwierdzili, że został uderzony w głowę czymś bardzo twardym. Prawdopodobnie za każdym razem była to ostra siekiera, aż trzy razy. Na szczęście po pewnym czasie czuł się już na tyle dobrze, że mógł i chciał mi opowiedzieć wszystko, co wydarzyło się w ich domu, a co widział na własne oczy. Jednego razu wyszliśmy więc przed szpital i tam na świeżym powietrzu, na ławeczce opowiadał mi największą tragedię swojego życia, mówił tak:

 

Naoczny świadek Witold Sobolewski:

 

„Tej nocy spaliśmy wszyscy w swoim domu, gdy już świtało, bardzo raniutko, moja mamusia wstała już, aby robić oporządek i wtedy zobaczyła jak ponad oknem biegną obcy ludzie. Od razu domyśliła się, że to bandycki napad na ich rodzinę i od razu głośno krzyknęła do nas: „Uciekajcie bo bandyci! Będą nas mordować!”. Ja i moje rodzeństwo w tym momencie już nie spaliśmy i gdy tylko usłyszeliśmy krzyk naszej mamusi, natychmiast pozrywaliśmy się z łóżek. Mamusia też rzuciła się do ucieczki przez drzwi, ledwie jednak je otworzyła, tam już stał banderowiec i od razu palnął ją siekierą tak mocno, że mamusia po tym ciosie wypadła na dwór na ziemię. Ja uciekałem za moją mamusią, kiedy ona upadła, bandzior od razu palnął w głowę siekierą mnie, też upadłem na podłogę, poprawił mi drugi raz, trzeciego razu już nie pamiętam. Po moim trupie jak sądził, pobiegł do naszej chałupy i od razu, w pokoju zaczął rąbać siekierą. moją starszą siostrę Feliksę lat około 16, a potem moją babcię Klimaszewską lat około 68, ale tego już nie widziałem. Ja tymczasem choć głowa bardzo mnie bolała, a krew się lała, nie utraciłem przytomności zupełnie, ale niemal instynktownie wsunąłem się, tak jak leżałem na ziemi, pod stojące obok łóżko.

W tym samym czasie gdy bandzior rąbał w pokoju Feliksę, przez drzwi na dwór wyskoczył nasz tatuś z braciszkiem Tadeuszem, ledwie dwu letnim. Za ojcem pobiegła na podwórko, moja młodsza siostra Czesława lat około 4 i chwilę krótką nie było ich. W tym momencie nie widziałem, co się dalej z nimi dzieje miałem nadzieję, że zdołali uciec. Tylko tyle, że schowałem się pod łóżko do kuchni wleciała z podwórka moja siostrzyczka Czesława, była cała pokrwawiona, krew lała się gwałtownie z jej malutkiej główki. Widać banderowiec chciał jej siekierą rozrąbać głowę, piszcząc strasznie, wskoczyła na swoje łóżeczko w pokoju. Bandyta nie dawał jednak za wygraną, zaraz za nią wleciał do domu z małym szpadelkiem wojskowym, wziął ją za jedną rękę i tak niósł dziecko na dwór, w tym samym czasie, po drodze, mocno uderzył ją tym szpadelkiem w głowę. Musiał ją co najmniej ogłuszyć, bowiem siostra przestała krzyczeć, a on dalej poniósł ja na dwór. Dopiero, gdy banderowiec opuścił z siostrą nasz dom, zrobiło się tak spokojnie i cicho, wtedy jakbym stracił na krótko przytomność, a może wciąż przerażony i zmęczony usnąłem, sam nie wiem.

W każdym razie obudziłem się, gdy usłyszałem znowu kroki na podłodze, popatrzyłem i zobaczyłem moją starszą siostrę Wiktorię lat koło 14. Krzyknąłem na nią, aby mi pomogła, bo czułem, że jestem ciężko ranny. Zaraz też wyczołgałem się spod łóżka, a ona wyszukała w skrzyni białą poszwę z pierzyny i zawiązała mi głowę, bo krew wciąż szła. Zaraz też wyszliśmy z domu i pobiegliśmy do naszej cioci Józefy Topolanek, która mieszkała po sąsiedzku, tuż za miedzą. Tam na podwórku wołaliśmy ciocię, a ona po chwili wyszła do nas z ukrycia, z piwnicy, była przerażona wcale nie mniej niż my, ale przecież była osoba dorosłą, ufaliśmy, że ona wie co teraz trzeba robić.

Rozglądając się na wszystkie strony, chwilę z nami rozmawiała, pytała siostrę: „A jak ty się przechowałaś, że nawet nie jesteś ranna ?!”. A ona odpowiedziała krótko: „Byłam u pani Buczkowskiej, tam się ukrywałam, a teraz właśnie wróciłam do domu, ale nasze wszystkie pobite pod stertą.”. Potem wspólnie uciekliśmy do miasta, a w drodze pomogli nam Polacy z Włodzimierzówki.”.

Raz wybrałam się do mojej teściowej, na ulicę Piaskową, aby dowiedzieć się coś o pogromie na Teresinie, tam spotkałam Polkę, panią Buczkowską, która dopiero co właśnie uciekła spod ukraińskiej siekiery. Właśnie wtedy opowiadała mi jak to było, mówiła tak:

 

Naoczny świadek Pani Buczkowska:

 

„Tej nocy spaliśmy wszyscy niespokojnie, mój mąż już z wieczora poszedł do stodoły, ale nie wiem czy tam był. Ja spałam w domu ze swoimi dziećmi: z Eugenią, Aleksandrą i Leokadią. Rano wstałam i poszłam wydoić krowę do obory, nagle usłyszałam w wiosce jakieś odgłosy, coś się działo. Wyszłam na podwórko o popatrzyłam na naszą kolonię, zobaczyłam że w naszą stronę idzie dużo ludzi z bronią, poznałam że to Ukraińcy. Od razu wiedziałam, że idą nas mordować, gwałtownie skoczyłam do naszego domu i krzyknęłam tylko: „Uciekajcie bo biją!”.

Zaraz po tych słowach, pędem ukryłam się w stodole, gdzie na wszelki wypadek, miałam już wcześniej przygotowany schowek. Teraz przez szparę w stodole, uważnie obserwowałam nasze podwórko, patrzyłam co będzie działo się dalej. Zobaczyłam jak Ukraińcy wyciągają brutalnie z domu moją mamusię staruszkę oraz moją córeczkę Aleksandrę. Tylko je wyprowadzili, od razu zaczęli je rąbać, mamusia zginęła od pierwszego cięcia, a Olesia poniosła szczególną ofiarę. Gdy bandyta uderzył ją siekierą pierwszy raz, upadła od razu, ale zaraz poderwała się z powrotem, to sadysta ją drugi raz siekierą. Klął przy tym po ukraińsku i bluźnił mówiąc: „Twiordy Lachi!”. Po drugim ciosie znów zaklął, bo dziecko i to przetrzymało i poderwało się z ziemi. To on ją trzeci raz ciął w głowę, w tym momencie myślałam, że wprost oszaleję z bólu na miejscu, bowiem z domu, nieoczekiwanie wybiegła, druga moja córeczka Eugenia. Zaczęła błagać o życie siostry, klęczała i prosiła: „Panowie nie bijcie!”, ale ledwie wypowiedziała te słowa, a już bandzior palnął ja siekierą w głowę tak mocno, że tym razem poprawiać już nie było trzeba.

Tak konały dwie moje córeczki i mamusia. Olesia na moich oczach dogorywała, widziałam i wraz z nią, niosłam jej śmiertelne drgawki. Eugenia z kolei była jeszcze taka młodziutka, a jednak stać ją było na tak szlachetny czyn, jej śmiercią byłam wprost zdruzgotana, sama się sobie dziwię, że nie zwariowałam. To było straszne, tego się wprost nie da opisać, co czułam, czy w ogóle jeszcze coś czułam?! Jeśli człowiek może oszaleć od razu, to taka chwila jest temu chyba najbardziej sposobna. W tym momencie nie wiedziałam gdzie jest moja trzecia córeczka i czy w ogóle przeżyła ten pogrom. Długo tak jeszcze siedziałam i jak ogłuszona patrzyłam przez szpary stodoły na ciała moich najbliższych, zalewałam się przy tym serdecznymi łzami i może właśnie one, uratowały moje życie psychiczne.

Po pewnym czasie dotarło do mnie, że raczej nikt tu już teraz nie przyjdzie, odważyłam się i wyszłam na podwórko do tych moich skarbów, najczystszą krwią opłukanych. Policzyłam ciała, było trzy i gdy wciąż zastanawiałam się, gdzie mogą być jeszcze inni. Z domu wyszła moja córeczka Leokadia i Wiktoria Sobolewska, również płacząc podeszły do mnie. Pomimo tak wielkiej tragedii, tym razem niemal szalałam z radości, że chociaż ta jedna mi została.

Wiktoria widząc, co się u nas stało, przerażona, o również niepewny los swojej rodziny, szybko się pożegnała i pobiegła do swojego domu. A ja wzięłam swoją córeczkę Leokadię i poszłyśmy do naszego sołtysa na Teresinie do Ukraińca Środy. Kiedy go zobaczyłam, powiedziałam mu od razu i bez ogródek: „Zabiliście dzieci, zabijcie i mnie!!”. Sołtys brutalnie mnie przegnał krzycząc: „Wynoś się! Idź do swego sołtysa Huda!”. W tej sytuacji zabrałam Lodzię i poszłyśmy razem do polskiej kolonii Mikołajpol, gdzie sołtysem był Ukrainiec Hud. Mieszkał już w tej części kolonii, która niemal stykała się z dużą wsią ukraińską Gnojno.

Kiedy przyszłyśmy do tego Ukraińca, zaraz wskazał nam stodołę i tam kazał na siebie czekać. W tym czasie swojej żonie przykazał, aby zaniosła nam coś do zjedzenia i ani w głowie mu było, zadawać nam śmierć. Może się nad nami zlitował, a może należał do tej części Ukraińców, którzy z tym co robili ich bratankowie, nie chcieli mieć nic wspólnego. W każdym razie pozwolił nam przenocować w swojej stodole, a potem wskazał nam drogę do miasta, mówiąc: „Jeśli chcesz, aby cię zabili, to nie wiadomo, którą drogą pójdziesz, czy wogóle dojdziesz do miasta. W każdym razie idźcie z samego rana, aby was ludzie miejscowi, u mnie nie widzieli.”. Wzięłam więc córkę i poszłyśmy w stronę lasu, trafiłyśmy na Karczunek gdzie rosło proso. Tam natknęłam się na stękającego, pokrwawionego człowieka. Zatrzymałam się, podniosłam jego głowę, oddychał, ale już nie reagował na słowa, tylko charczał, widać było że konał. Popatrzyłam na jego pierś, miał wydartą wielką dziurę po lewej stronie, nad sercem, poznałam że dostał w plecy gdy uciekał. Nie mogłam mu już pomóc w tym momencie, zostawiłam go i sama z córką doszłam do miasta.”.

 

Pogrom sierpniowy na Tartaku Kohyleńskim

 

Na Tartaku Kohyleńskim stało cztery domki robotnicze, zamieszkiwały je rodziny polskie, trudniące się pracą w tartaku, należącym podówczas do Żyda o nazwisku Kac. Właściciel mieszkał trochę dalej w lesie w dość obszernym domu. W jednym z czterech domów mieszkał Polak Brzemiński lat około 55, jego żona lat około 58 oraz ich troje dzieci, w tym dwóch synów: Stanisław lat około 24 i Jan lat około 20, niestety obaj byli niepełnosprawni umysłowo. Mieli też starszą siostrę Annę lat 26. Wszyscy oprócz Anny zostali zamordowani przez Ukraińców podczas napadu na tartak, napad miał miejsce, w tym samym czasie co rzeź Teresina. Anna uciekła wraz z mężem Szendrakiem i po wojnie osiedli w Słupsku koło Gdańska.

W drugim domku mieszkał Polak Czamara lat około 48 i jego żona lat około 48 oraz ich syn Józef lat około 16, którego Niemcy w 1942 r. zabrali na roboty do Rzeszy. Przeżył koszmar wojny, osiadł na stałe w Szczecinie i tam założył rodzinę. Czamarowie mieli jeszcze dwie córki: Stanisławę lat około 14 i Krystynę lat około 4, wszyscy zginęli podczas bandyckiego napadu na tartak.

W trzecim domku-baraku mieszkał Grzybowski lat około 60, jego żona lat około 55 oraz ich sześcioro dzieci, w tym: Maria, wyszła za mąż za Polaka Jana Świstowskiego, podczas napadu zdołali uciec, unosząc dusze. Szczęśliwie przeżyli wojnę i osiedli w Krasnymstawie. Drugie dziecko Grzybowskich to Władysław lat około 24, ożenił się z Polką we wsi Beheta. Władek został zamordowany w 1943 r. w drodze do domu żony, w każdym razie taka krążyła wśród ludzi pogłoska, a opowiadała mi o tym chyba Stefania Grzybowska, już po wojnie we wsi Cety koło Łodzi. Trzecim dzieckiem był Mikołaj Grzybowski i to on właśnie okazał się bandziorem, bowiem przystał do Ukraińców z lasu. Ci jednak domagali się od niego dowodu wierności dlatego przypuszczam, że wymusili na nim zamordowanie Polaka Walentego Wesołowskiego. Mikołaj jeszcze podczas wojny zmienił nazwisko na Hryb, potem jednak uciekł od Ukraińców i ostatecznie osiadł w Polsce gdzie przez wiele lat był milicjantem w Kamiennej Górze koło Jeleniej Góry. Następne dzieci to Wiera, Józef i Helena, wszyscy zostali na Wołyniu jako Ukraińcy o nazwisku Hryb.

W czwartym domu na tartaku żył Polak Sidorowicz, starszy brat Kazimierza ze Smolarni wraz z żoną Marianną oraz ich dwoje dzieci: Regina lat 10 i Leokadia lat 6. Oni wszyscy zostali okrutnie pomordowani, tylko ojciec przeżył bowiem przebywał właśnie daleko w Rosji. Spotkał go Polak o nazwisku Pieniak w lipcu 1944 r. we wsi ukraińskiej, jak poszukiwał swoich najbliższych. Sidorowicz był w tym czasie żołnierzem frontowym, ponieważ był w pobliżu, chciał odwiedzić żonę i swoje dzieci, ale oczywiście nikogo nie zastał. Pytał więc w Kohylnie w wielu domach, ale nikt nie potrafił udzielić mu informacji, a prawda jest taka, że prawdopodobnie wielu z tych, których pytał, osobiście mordowało mieszkańców Tartaku Kohyleńskiego, w tym jemu najbliższych. W tym samym domku co Sidorowicz, mieszkała rodzina polska Piaseckich. Piasecki miał około 50 lat, a jego żona lat około 55, mieli dwie córeczki: starsza lat około 24 i młodsza Frnaciszka lat około 19 oraz jednego syna Stanisława, który był z roku 1919. Staszek miał zaledwie 22 lata, gdy Sowieci powołali go do swojej armii i od tej pory wszelki słuch po nim zaginął.

Rodzinę Piaseckich znałam dość dobrze, to byli ludzi uczciwi i dobrzy, szczególnie pani Piasecka była kobietą bardzo dobrą i życzliwą. W pierwszych latach mojego małżeństwa nie brakowało trudnych chwil i niespokojnych dni, lubiłam wtedy pójść właśnie do niej i szczerze o swoich problemach porozmawiać. Mieszkaliśmy wtedy na Tartaku. Opowiadałam więc o swoich bólach i rozterkach, a ona miała dla mnie ten jakże drogocenny w takich chwilach czas i zawsze chętnie mnie wysłuchała. Ja z kolei szanowałam jej rady, bowiem wyczuwałam, że są dobre i mądre. Dzięki tym wizytom, poznałam też osobiście Franciszkę Piasecką, była odtąd moją bliską koleżanką oraz jej starszą siostrę, która wyszła za mąż za Polaka, jeszcze przed II wojną światową. Wraz z mężem zamieszkali również na Tartaku, ale nieco dalej w głębi lasu.

Na Tartaku był jeszcze jeden, duży i piękny dom, zbudowany jeszcze przez Sowietów w 1940 r. i tam mieściło się biuro tartaczne. Kiedy po przyjściu Niemców w 1941 r. tartak się rozleciał, przez pewien czas mieszkał tam Polak o nazwisku Lisiecki lat około 36 oraz jego żona lat około 35 oraz ich córeczka Danusia lat około 13. Ponieważ wcześniej wyjechali do Włodzimierza Wołyńskiego, z rzezi uratowali się wszyscy, ale czy później przeżyli wojnę i wyjechali szczęśliwie do Polski, tego już nie wiem. Dziś przypuszczam, że ich pośpieszny wyjazd, był spowodowany po części dobra radą Ukraińca z Kohylna. Razu pewnego przyszedł na Tartak i powiedział bardzo wymownie do Lisieckiego: „Lisiecki wtekajte, nedobrocho coś się dzieje!”.

Słowa te słyszałam osobiście bowiem stałam właśnie, tuż obok ze swoim dzieckiem. I Lisiecki rzeczywiście uciekł zaraz za tydzień, to było niedługo po wejściu Niemców na te tereny w 1941 r. . Warto dodać, że ten ludzki Ukrainiec miał jedynego syna, który wraz z innymi Ukraińcami przyjechał do byłych sowieckich koszar, gdzie pozostało bardzo dużo porzuconej amunicji, całe składy amunicji. Było ich czterech, ładowali wszystko na wóz, podczas tych prac nastąpił potężny wybuch, zginął jeden z pracujących, właśnie syn tego Ukraińca. Po wyjeździe Lisieckiego dom zajął Polak Jan Romanowski, który przyjechał z Warszawy i tam właśnie się ukrywał, wysyłając od czasu do czasu listy do swoich znajomych i rodziny. Ponieważ podawał się za lekarza, Ukraińcy zabrali go do wsi Turia gdzie miał leczyć ich partyzantów. Po wojnie dowiedziałam się od Polki o nazwisku Sobiepan, która została po wojnie we wsi Turia, a którą spotkałam zupełnie przypadkowo w Nowowołyńsku, że Ukraińcy wcale Romanowskiego nie rozpieszczali, ale od razu bestialsko zamordowali. [...]. [fragment wspomnień Janiny Topolanek z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Wołyniu, relację wysłuchał, spisał i opracował 25 marca 2011 r. w Glasgow Scotland S. T. Roch]

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (9 głosów)